Pumpkin Jack
Zdarzyło Wam się kiedyś kupić grę na jednej z promek, a potem, bez uruchomienia, zostawić ją na później, by gniła na wiecznie rosnącej kupce wstydu aż sobie o niej nie przypomnimy? Oczywiście, że tak macie, bo cóż by z Was byli za gracze? Zachodząc w głowę, jaki to tytuł sobie wybrać w klimatach nadchodzącego Halloween, przypomniałem sobie właśnie o pewnym platformerze, który to zakupiony w okolicach zeszłorocznego święta upiorów, przeleżał nietknięty na moim koncie Nintendo przez okrągły rok. Teraz mogę tylko żałować, że pozbawiłem się ogromu frajdy, jaką tytuł mógł mi dostarczyć już dwanaście miesięcy temu. Zapraszam zatem do recenzji Pumpkin Jack!
Era piątej i szóstej generacji konsol to przede wszystkim wysyp najlepszych platformerów, jakie ujrzały światło dzienne growego podwórka. Crash, Spyro, Bugs Bunny, MediEvil, Rayman, Banjo-Kazooie, Jak and Daxter, Rachet and Clank, czy Sly Cooper – to tylko wierzchołek góry lodowej, niekończącej się wyliczanki obowiązkowych tytułów do ogrania przez każdego szanującego się gracza, siedzącego po uszy we wspomnianym gatunku. Szalony Dyniogłowy Jack śmiało mógłby strzelić przyjacielskiego kielicha z pozostałymi członkami tego doborowego towarzystwa. Osobiście jest to mój nowy platformówkowy przyjaciel, z którym to jeszcze nie raz i nie dwa ruszę w ociekającą klimatem halloweenową podróż po świecie nudy…
Nuda nam nie straszna!
Dobrze czytacie – akcja gry dzieje się w Królestwie Nudy. Tak się składa, że tym razem to my stoimy po tej ciemniejszej stronie mocy. Zatem tak, jesteśmy Złolem, z krwi dyni i kości! Jak można się domyśleć, w Królestwie Nudy panował spokój i wszechobecna nuda, której to dość miał sam Diabeł. Rogaty stwierdził, że przydałoby się trochę polotu i finezji w tym smutnym jak piz***a mieście królestwie, postanowił zatem sprowadzić na ludzi różnej maści maszkary, straszydła i inne potworasy. Wszystko by szło zgodnie z planem, jednak ludzie, jak to zwykle bywa, postanowili się bronić i przywrócić panujący wcześniej ład, spokój… i wszechobecną nudę. W tym celu zatrudnili bohatera – potężnego Maga, którego zadaniem jest zniwelować rzuconą na królestwo klątwę. I w tym momencie wkraczamy My, jako dyniowy Lord, wezwany przez samego Szatana z najgłębszych otchłani piekieł, by rozprawić się ze stojącym na straży nudy Magiem.
Żeby nam się zbytnio nie nudziło w pojedynkę, towarzyszyć nam będą: wszystkowiedząca Sowa, która będzie pełnić rolę przewodnika, oraz Kruk, który podczas walki służyć nam będzie swym ostrym dziobem. Dialogi są pełne czarnego humoru, a naszemu protagoniście nie zabraknie sporej dawki sarkazmu podczas rozmów z napotkanymi postaciami. Jak widać, fabuła nie jest zbytnio skomplikowana i nie potrzeba ścisłego umysłu Einsteina, by zrozumieć jej zawiłości. Trzeba jednak zaznaczyć, że cała otoczka fabularna, z którą z biegiem czasu przyjdzie nam się zaznajomić, choć nie jest najgłębszą historią jaką przyjdzie nam poznać, potrafi zaciekawić i zainteresować.
Soczysty platformer bez udziwnień
Tak właśnie w jednym zdaniu można określić tytuł Pumpkin Jack. Znajdziemy w nim wszystko to, za co fani uwielbiają ten gatunek. Bez zbędnego kombinowania – w prostocie tkwi siła. Nasz halloweenowy bohater (bo cóż bardziej może nam się kojarzyć z owym świętem, jak nie złowrogo uśmiechnięta dynia?) będzie skakał co sił po setkach platform, które, jak to w tego typu gierkach bywa, rozsiane są dosłownie wszędzie, wręcz w kuriozalny, charakterystyczny dla gatunku sposób. Dla wyważenia rozgrywki, będziemy oczywiście tłuc napotkanych przeciwników dostępnym orężem. Ten dzieli się na kilka rodzajów broni, które zdobywamy z postępem gry. Nie zabraknie więc miecza, strzelby czy nawet kostura. Choć wydaje się, że bronie posiadają podobną siłę rażenia, to każda z nich cechuje się innym zasięgiem, więc ich zmiana podczas rozgrywki ma znaczenie w zależności od tego czy tłuczemy jednego zdechlaka, czy całą chmarę. Tak jak skok (lub podwójny skok) mamy przypisany do jednego przycisku, tak samo jest w kwestii wymachiwania posiadaną bronią. W końcu to platformówka, więc ciężko tu oczekiwać, że będziemy łamać sobie palce przy kolejnych kombinacjach przycisków. Jako pomoc, a jednocześnie atak długodystansowy, posłuży nam już wspomniany Kruk. Pod osobnym przyciskiem możemy wypuścić naszego ptasiego sprzymierzeńca do ataku na przeciwników znacznie od nas oddalonych. Warto wspomnieć, że ma on jeszcze jedno zastosowanie podczas rozgrywki – jego atak służy bowiem do odblokowywania wszelkiej maści mostów, bądź pozbywania się napotkanych przeszkód.
Wspomniane przeszkody wiążą się z kolejnym, bardzo ważnym i urozmaicającym nam rozgrywkę, elementem. Aby podczas grania nie wdarła się zbytnia „nuda”, Pumkin Jack raczy nas sekwencjami zręcznościowymi. Mamy zatem wartką jazdę wózkiem po torach, gonitwy w przestworzach na duchowym rumaku, czy znienawidzone przeze mnie wyścigi na drewnianych wózkach – oj napsuły mi one krwi. Co jednak ważne, po każdym zaliczeniu takiego zręcznościowego etapu czujemy sporą satysfakcję, że nam się udało, tak że za każde tego typu urozmaicenie należy się ogromny plus.
Jednak jeżeli Wam mało takich miłych akcentów, to nasz dyniowy przyjaciel ma jeszcze jednego asa w rękawie, a są nim etapy o lekko logicznym charakterze, które nie wymagają kociej zwinności, jak poprzednie. Otóż podczas naszej podróży napotkamy zablokowane przejścia i aby je otworzyć, Szalony Jack odczepia swą dyniowatą głowę i przenosi się do nowej lokacji, która to wymaga od nas wykonania określonych zadań, jak choćby powtórzenie zagranej wcześniej melodii poprzez stukanie w grzybki, bądź kopanie naszymi dyniowatymi odnóżami (korzeniami?) kuli w celu przetransportowania jej w odpowiednie miejsce. Być może nazwanie tych etapów logicznymi łamigłówkami jest na wyrost, ale nie zmienia to faktu, że są również bardzo mile widzianą odskocznią od głównej rozgrywki.
Kilka słów należy się również jednemu z podstawowych elementów tego gatunku, a mianowicie zbieractwu. Tutaj jest dosyć skromnie, ale nie mogę narzekać. Do kolekcji mamy głównie krucze czaszki, które są dość licznie poukrywane w zakamarkach zwiedzanych krain (po 20 na każdy level), a za które możemy potem zakupić nowe stroje naszego bohatera. Zatem jest to jeden z tych przykładów, gdzie zbieranie różnej maści znajdziek ma sens i zastosowanie. Dodatkowo, już jako trofeum, w każdym z siedmiu etapów możemy znaleźć bardzo skrzętnie ukryty gramofon, po znalezieniu którego nasz dyniowy lord wykona zabawny taniec.
Wyśmieją twoją liczbę zgonów
Dobry platformer to taki, w którym trup ściele się gęsto, bo co to by była za gra, którą zaliczymy z zamkniętymi oczami, bez ani jednego zgonu? Poziom trudności szpila nie jest może jakiś wygórowany, ale są tu momenty, które sprawią, że będziemy ginąć całkiem często. Czasem będzie to zasługa kamery, która nie zawsze ustawi się po naszej myśli, czasami przytłoczy nas spora liczba pojawiających się znikąd wrogów, a i same elementy zręcznościowe sprawią, że zaklniemy pod nosem, zaś ilość zgonów podczas całej gry śmiało przekroczy setkę. Gra jest całkiem dobrze wyważona – nie jest zbyt prosto, ale też nie będziemy doświadczać ciągłej frustracji. Co zabawne, kolejne zgony u wielu osób mogą wywołać szeroki uśmiech na twarzy, a to dlatego, że gra w dość prześmiewczy sposób podsumowuje nasze kolejne niepowodzenia. Otóż każda śmierć naszego bohatera jest okraszona zabawnym, ironicznym tekstem wraz z podsumowaniem liczby naszych zgonów. Co prawda, liczba owych podsumowań jest dość ograniczona, jednak za każdym razem, gdy na ekranie ukazał się takowy tekst, na mej twarzy pojawiał się mimowolny banan. A skoro jesteśmy już w temacie, to przyznam się, że sam zaliczyłem ponad 200 śmierci. Czy to dużo? Wydaje się, że tak, ale wiele z nich była wynikiem mojego pośpiechu bądź niechlujnego i mało precyzyjnego sterowania postacią. I możecie mi wierzyć, z czystej głupoty licznik ten nabiera takiego rozpędu, że nawet nie zauważycie jak przekroczycie setkę.
Na osobną wzmiankę zasługują również bossowie – a tych tutaj nie brakuje i co więcej, są naprawdę dobrze zaprojektowani. Każdy etap zakończony jest walką z „szefem” wymagającym indywidualnego podejścia. Mechanika jest prosta i opiera się na jednym, utartym schemacie – naszego oponenta należy trzykrotnie stuknąć, aby padł na pysk i się poddał. Cała trudność (a zaznaczam, że każdy będzie wymagał kilku podejść nim go pokonamy) polega na tym, że po każdym naszym ciosie następują kolejne, trudniejsze sekwencje do wykonania. Te wynikają z tego, iż nasi przeciwnicy naparzają w nas coraz to większą ilością strzałów, uderzeń, czy przywołanych przydupasów. Na każdego trzeba znaleźć unikalny sposób, co sprawia, że raczej żadnego nie uda nam się pokonać z marszu.
Jak kopiować, to od najlepszych
Zarówno podczas gry, jak i czytania owej recenzji, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wiele elementów może nam się wydawać już znajomych. Nic bardziej mylnego, gdyż twórcy, a właściwie twórca – bo gra została w całości (pomijając takie elementy jak muzyka) stworzona przez jednego developera – Nicolasa Meyssonniera, który w wielu wywiadach nie ukrywał sporych inspiracji takimi markami jak MediEvil czy Jak and Daxter. Na szczęście gra, poza podpatrzonymi rozwiązaniami, wprowadza szereg własnych pomysłów na siebie, co czyni z niej tytuł godny zainteresowania.
Jeżeli zaś chodzi o oprawę graficzną, to czuć tutaj bardzo mocno klimaty ze wspomnianej gry, w której główną rolę odgrywa Sir Daniel. Jest żywo, wyraziście, Królestwo Nudy przywodzi na myśl baśnie przedstawione nam w krzywym zwierciadle. Nie zabraknie mroczniejszych akcentów rodem z produkcji Tima Burtona, bo zarówno wykreowany świat, jak i spotkane postacie są groteskowe, przedstawione w nienaturalny, karykaturalny sposób.
Oprawa audio jest w porządku. Muzyka jest odpowiednio dopasowana do narracji, czasem spokojna i stonowana, by w odpowiednim ku temu momencie nabrać tempa i przyspieszyć. Niestety żaden z kawałków siedmiu krain, które przyjdzie nam zwiedzić, nie wpadł mi w ucho na tyle, by po odłożeniu konsoli móc go sobie od czasu do czasu nucić pod nosem. Brak tutaj również voice actingu, zatem cała historia (poza przerywnikami filmowymi) przedstawiona jest za pomocą słowia pisanego, a postacie jedynie zabawnie pomrukują. Zapewne wynika to zarówno z budżetu samej produkcji, jak i faktu, że za całokształt odpowiada praktycznie jedna osoba – zatem i tak należy się pełen szacunek za ogólny efekt końcowy.
Stary bohater w nowych szatach
Pumpkin Jack to bez wątpienia kwintesencja platformerów z ery zarówno szaraka, jak i czarnulki, ale w nowym, świeżym wydaniu. Znajdziemy tu wszystko to, za co pokochaliśmy dawne produkcje. Wyważony poziom trudności, umowna fizyka, liniowość (lecz nie prostota!) i radość z zaliczania kolejnych etapów to tylko kilka cech, dzięki którym poczujemy się jak w domu. Na szczęście mimo wielu inspiracji, gra dokłada wiele od siebie, co czyni ją obowiązkowym tytułem dla każdego fana platformerów. Dzięki swojemu klimatowi, świetnie wpasowuje się w halloweenowe szarpanie, ale równie dobrze sprawdzi się w każdym innym okresie, ponieważ jest to po prostu bardzo dobra gra w swoim gatunku – a dla mnie osobiście odkrycie roku. Podstawowe zaliczenie szpila, bez ogrywania go na 100% zajęło mi prawie 7 godzin. Myślę, że to wynik w sam raz na tego typu produkcję, aby nam się zbytnio nie przejadła, choć przy tylu atrakcjach jakie oferuje, wydaje się to niemożliwe – dlatego sam zapewne jeszcze wielokrotnie wrócę do tytułu, a na pewno odpalę go przy kolejnym Halloween, do czego i Was gorąco zachęcam.
Grałem polecam.