Strachy z gier
Nie będę wnikał w atawizmy związane z tym, dlaczego ludzie „lubią” się bać i oglądać drastyczne sceny (dlaczego przy wypadkach zawsze jest zbiegowisko?) – dość powiedzieć, że osobiście nigdy nie byłem fanem horrorów (filmowych czy growych) i jakoś nigdy mnie do tych tematów nie ciągnęło, z kilkoma wyjątkami.
Kompletnie inną sprawą są rzeczy w grach, które wystraszyły nas w wieku dziecięcym (zakładając, że ktoś jako dziecko w gry mógł w ogóle grać) – sieć pełna jest takich historii i prawdopodobnie sami macie jakieś: coś, co teraz jest śmieszne, kiedyś mogło sprawić, że mama nie gasiła wam światła na noc. I dzięki internetowi właśnie dowiedziałem się, że nie tylko ja wystraszyłem się pewnego potwora…
Dungeon Master to legendarna gra, która wyszła na wiele różnych systemów – sam grałem w nią jakoś w pierwszej połowie lat 90. na mojej Amidze 500. Jest to dungeon crawler, gdzie albo tworzysz własną drużynę od podstaw, albo wybierasz z dostępnych kozaków, którym zmarło się podczas próby dotarcia na dno lochu i ubicia głównego złego. Na samym początku plątasz się po bezpiecznym początkowym etapie, zbierasz ekipę i sprzęt i powoli zaczynasz rozumieć, że trzeba się trochę spieszyć, bo wskaźniki jedzenia i picia nie będą stać w miejscu. Schodzisz piętro niżej, gdzie… jest ciemno – i jeśli nie zapalisz pochodni albo nie rzucisz magicznego światła, to tak pozostanie. I w tej nagłej ciemności słychać jakieś podejrzane kroki… Odwracasz się i widzisz, jak za tobą stoi groźnie pomrukująca mumia.
Za pierwszym razem w panice wyłączyłem komputer i zwiałem do kuchni, jeśli dobrze pamiętam. Mało chwalebny moment w mojej karierze gracza, ale też mój wiek nawet nie wyrażał się jeszcze wtedy liczbą dwucyfrową. Mumia to też śmiesznie prosty przeciwnik, a szybko przyjdzie Ci się mierzyć z dużo groźniejszymi stworami (i na dobrą sprawę nigdy osobiście tej gry nie przeszedłem), ale to spotkanie pamiętam 25+ lat później.
Po Amidze przyszło Nintendo 64 wraz z pierwszą falą gier na ten sprzęt i jakoś w tamtym czasie miałem okazję pograć w Star Wars: Shadows of the Empire. Co może być przerażającego w uniwersum Gwiezdnych Wojen? I bez żartów na temat najnowszych odsłon proszę. Ano oprócz siekania szturmowców czy Sithów hasa sobie tam wiele różnych potworów, na przykład na początku „Imperium Kontratakuje” Łukasz Gwiezdnospacerownik zalicza czołówkę z Wampą – takim wielkim i paskudnym Yeti, piekielnie wytrzymałym. Te dziady trafiły również do gry, gdzie w Echo Base można je wypuścić z więzienia – a jeśli pamięć mnie nie myli, to nawet trzeba, jeśli chcesz zdobyć wszystkie Challenge Points. Problem jest taki, że trzeba władować w te dziady kilkanaście strzałów (albo i więcej), zanim padną, a idą na Ciebie niepowstrzymanie – i jeśli się pomylisz, to kilka leniwych machnięć łapskiem Wampy i już po tobie. Wampy potrafią nieźle przerazić nieprzygotowanego gracza, a taki właśnie byłem, gdy tam wlazłem. Pamiętam do dzisiaj, choć może walka z IG-88 była jeszcze straszniejsza…
Historia krótka: to był ten czas, gdy kolega przyniósł do mnie swoje PlayStation, na które miał całkiem sporo gier, które nigdy na N64 nie trafiły. Skądś skołował Resident Evil, o którym rzecz jasna słyszałem, ale nie za bardzo miałem pojęcie, jak toto wygląda, bo YouTube tak jakby jeszcze nie istniało. No i gramy: kiczowate intro, długawe loadingi z otwierającymi się drzwiami, chyba celowo zły voice acting – esencja pierwszego Residenta. Chyba wtedy pierwszy raz w życiu trzymałem w łapskach pad od Plejaka, zmagałem się z tank controls i w duchu cieszyłem się, że udało się w intrze zbiec przed zombie-psami. Idę korytarzem i… jak tu jeden z tych dziadów nie wskoczy przez okno! Klasyczny jumpscare, śmieszny z dzisiejszej perspektywy, ale wtedy chyba zginąłem, bo z nerwów i zaskoczenia nie mogłem się połapać w tym, co się dzieje. Kolega chyba był równie zaskoczony co ja, ale od tamtego czasu nienawidzę jumpscare’ów i pamiętam to zdarzenie do dzisiaj.
A propo horrorów bez jumpscares – Shadow Man. Atmosferę tej gry można kroić nożem, zawiesić na niej siekierę i tak dalej. Jako dość oryginalny koleżka przemierzasz mocno przytłaczające swoją architekturą i wykonaniem zaświaty: pomosty z ludzkiej skóry rozciągnięte na ramach z kości to tam jest normalka, brodzenie w rzekach krwi to jak jazda autobusem (choć może trochę bardziej higieniczna) a rozrywanie klatek piersiowych wiszącym korpusom za pomocą specjalnego urządzenia chirurgicznego to po prostu taki teleport, jak w Super Mario 64, przysięgam! Całości dopełnia niezapomniana muzyka, która w wersji na N64 może nie osiąga pełni swoich możliwości, ale i tak wwierca Ci się w mózg ze skutecznością Cerebral Bore z Turoka 2.
A właśnie, wiertła – klimat gry powoli dobiera się do ciebie, ale najskuteczniej robi to lokacja zwana Asylum Playrooms, gdzie w jednej chwili możesz przejść z obitej jakąś pordzewiałą (okrwawioną?) blachą sali do… pełnego jaskrawych kolorów pokoju dziecięcego, tak abyś był pewien, że dzieje się tu coś mocno zrytego. A jeśli nawet nie, to zrobi to muzyka – która jest połączeniem dziecięcej pozytywki, dźwięków gumowej kaczuszki, sadystycznych śmiechów, okrzyków bólu, ciaprania w jakimś mięsie oraz wiertła dentystycznego. Niby nic szczególnego dla zaprawionego w bojach gracza, ale prędzej czy później najprawdopodobniej dojdziesz do wniosku, że tego nie da się słuchać. Doszło nawet do tego, że miałem coś w rodzaju ataku paniki i chciałem jak najszybciej z tamtej lokacji uciekać – od tego czasu grałem tam z wyłączonym dźwiękiem. Żadna gra, w którą później grałem, tak na mnie nie zadziałała, co jednak nie znaczy, że się niczym już nie wystraszyłem…
Bo oto jest Bravely Default – i to, co zaraz napiszę, zdradza całkiem fajny szczegół i niszczy zaskoczenie związane z finałową (taką finalnie finałową) walką, dlatego uwaga.
A podczas tejże walki główny zły niszczy światy należące do twoich znajomych z friendlisty, zamiata podłogę twoją drużyną i generalnie może tu pomóc jedynie cudowna pomoc od niebiańskich istot. To ty, drogi graczu, jesteś tą niebiańską istotą i w kluczowym momencie walki… W tle pola walki, na niebie, pojawia się twoja własna morda. Kompletnie zapomniałem, że Nintendo 3DS ma wbudowaną kamerkę i w tym kluczowym momencie o mało co nie utraciłem kontroli nad swoimi funkcjami fizjologicznymi. Tak – ostatecznie wyszło na to, że im jesteś starszy, tym bardziej boisz się samego siebie, czy jakoś tak. Pozostaje się tylko oswoić z tą konkluzją i grać dalej, bo może za rogiem czeka kolejne, tym razem pozytywne zaskoczenie…
Chyba nigdy nie zagłębiłem się w klimat gier na tyle, żeby się ich bać. Ale fakt, nie grywałem też po nocach w residenty i silent hile 😉 bardziej straszą mnie filmy.
Klimat Shadow Man jest genialny, cały czas czeka na mnie ta pozycja, którą znam z dawnych lat, gdy grałem w demo na PC. Muzyka, muzyka i klimat, tworzą coś genialnego.
Zaraz za tym swoim klimatem grozy straszy wstawka filmowa na silniku gry w Turok 2. W pierwszym etapie gdzie wchodzimy do pomieszczenia z potworami – Oblivion, żeby zdobyć pierwszy element broni, tutaj polecam obejrzeć i posłuchać https://youtu.be/OAk1-UZ2Trk
Co do samego Resident Evil, miałem okazję pograć na PS Mini, i pomimo lat, topornego sterowania, ciosanej siekierą grafiki, to ta gra nadal ma mega klimat i litry miodu. Wciągnęła mnie na kilka godzin, wsiąknąłem w klimat i naprawdę potrafiłem się bać, ale bardziej z tego powodu, że mnie zombiaki zatłuką, bo tam łatwo się ginie. I ten brak wskaźników zdrowia, kuśtykająca postać gdy jest ranna. No tej immersji obecnie brakuje w grach przeładowanych wskaźnikami i parametrami.
Puenta jest genialna i … niepokojąca 😉
Mógłbym przysiąc, że kiedyś widziałem nagranie, jak szarpiące się głosy Oblivionów nagrywa sam Robin Atkin Downes (dziesiątki ról w grach wideo i nie tylko, to między innymi Medic z Team Fortress 2), ale najwyraźniej mi się wydawało – w Oblivionów wcielał się David Dienstbier, równocześnie designer gry (tak to wtedy bywało – na przykład designer Shadow Mana to również głos Kuby Rozpruwacza).
Turoka 1 i 2 jakoś nigdy za specjalnie nie lubiłem, o czym pisałem parę razy – ale faktycznie, klimat bywał strasznawy, szczególnie w dwójce: nie tylko w Lair of the Blind Ones czy Hive of the Mantids, ale chyba jeszcze w Port of Adia był fragment, gdzie trzeba było zwalczać zombiaki…?
Fragment z zombiakami jest w etapie drugim (River of Souls). Dość krótki, ale charakterystyczny. Właśnie jestem w trakcie ogrywania tego tytułu 😉
Końcówka mnie rozwaliła, aż widziałem oczami wyobraźni jak podskakujesz do góry po ujrzeniu swojej facjaty hahah. Tank controls w RE to jeden wielki own, a co do aktorów i filmików sainto! jaki kicz, toć to przecież złoto w najczystszej postaci, zresztą będę przygotowywał materiał o historii tych aktorów i co oni tam dzisiaj porabiają, niektórych nie udało się odnaleźć, niektórzy nawet nie wiedzieli, że gra dla której nagrywali stała się takim hitem i jednym z kamieni milowych branży growej. Myslę, że będzie ciekawie i zabawnie! Dzięki!
Aktorki Jill Valentine z pierwszego Residenta to kawał czasu szukano, ale w końcu znaleźli – to już wszyscy, czy jeszcze kogoś brakuje?
Inezh w tym roku została odnaleziona z tego co widzę, nie doczytałem dobrze komentarza i napisałem w ogóle co innego, został chyba tylko Jason, ale muszę głębiej wejść w temat i ogarnąć research!
Ha ha, świetny tekst. Dzięki!