Tales of Xillia
Czasy PlayStation 3 to nie był dobry okres dla jRPG-ów i wielbicieli gatunku. Częsta krytyka, słuszna bądź nie, wychodzących wtedy tytułów, wyśmiewanie i pogardzanie nimi doprowadziły praktycznie do marginalizacji tego odłamu gier fabularnych. Były jednak światełka w tunelu, swoiste perełki, w które wciąż chce się grać, a jedna z nich to Tales of Xillia.
Ciężkie czasy to śmierć dla może i popularnych, lecz nie przynoszących ogromnych zysków serii, ale ciężkie czasy to też życie dla nowych pomysłów i motywacja (albo przymus) do odświeżania starych schematów w grach. Podczas dominacji PlayStation 3 twórcy musieli się dwoić i troić, by utrzymać się na powierzchni ze swoimi markami. Nowe franczyzy to było wtedy zbyt duże ryzyko, ale dlaczego nie pokombinować z tym co się już posiada, zresztą gorzej już nie będzie. Tak stało się z naprawdę zacną, wieloletnią serią Tales, której właśnie przytrafiła się jedna z lepszych rzeczy, czyli Tales of Xillia, moim zdaniem należąca do czołówki gier jRPG, i która sprawiła mi tak wiele radości. Przy okazji też pozwoliła przetrwać cyklowi niesprzyjający okres.
Jednak co takiego jest w Tales of Xillia nowego, co odróżnia ją od innych odsłon serii? Klimat. Wcześniej odsłony przedstawiały świat raczej w średniowiecznych barwach z lekką domieszką magicznej technologii. Tutaj średniowiecze idzie niemal w odstawkę, a pierwsze skrzypce grają wątki techno-mistyczne, ale idźmy po kolei. Przechodząc do fabuły dostajemy dwóch protagonistów do wyboru, co też jest nowością. Są to: młoda kobieta Milla Maxwell oraz student Jude Mathis. Akcja gry toczy się w świecie Riese Maxia, podzielonym na dwa kraje — Rashugal oraz Auj Oule, niepałające do siebie sympatią, lekko rzecz ujmując. Jedno bardziej rozwinięte technologicznie, drugie stawiające raczej na duchowość, ale oba wykorzystują swoiste maszyny i urządzenia zwane sphyrix. Wysysają jednak one coraz więcej many ze świata, co staje się katalizatorem historii naszych bohaterów (inspiracja FF VII?).
Wróćmy jednak do naszych protagonistów. Milla jest inkarnacją boga Maxwella i panią duszków — niematerialnych istot zamieszkujących świat, przy okazji stanowiących podstawę jej magicznych mocy. Niestety coraz więcej duszków umiera z powodu sphyrix, co zmusza ją do podjęcia śledztwa, a swe kroki kieruje do tajnego laboratorium w mieście Fenmont — stolicy Rashugal. Jude natomiast jest studentem medycyny na prestiżowej uczelni również w Fenmont i ma zadatki na obiecującego lekarza. Pewnego dnia jednak widzi straszliwie okaleczone ofiary jakiegoś tajnego eksperymentu i postanawia zbadać sprawę, więc i on trafia do wspomnianego laboratorium, gdzie oboje bohaterów natyka się na siebie. Nie wychodzi to im na dobre, bowiem bieg wydarzeń sprawia, że Jude zostaje uznany za zdrajcę narodu, natomiast Milla traci swoje boskie umiejętności. Oboje muszą uciekać z kraju, co z pewnością nie poprawia im humoru, zwłaszcza Milli, która strącona z piedestału, musi się nauczyć żyć jak zwykła dziewczyna. Nie wiedzą jeszcze, ze wplątali się w większą kabałę, bowiem w całej sprawie miesza dodatkowo tajemnicza, trzecia strona, a w tle czai się broń ostatecznej zagłady.
Co ciekawe, możemy sobie wybrać z perspektywy której osoby będziemy śledzić całą historię, co jest dobrym pomysłem, chociaż nie wpływa to tak bardzo na wydarzenia jakby mogło. Z drugiej strony każda z nich ma jeden osobny rozdział opowieści tylko dla siebie, a i w trakcie całego scenariusza zdarzają się momenty, które możemy zobaczyć grając tylko wyznaczonym bohaterem. Szkoda, że całej koncepcji nie rozwinięto tak jakbym sobie życzył, ale plus za to, że chociaż coś próbowano zrobić w tym temacie. W porównaniu do poprzednich Talesów fabuła gna na złamanie karku, częste zwroty akcji są na porządku dziennym, a spokojniejszych momentów bywa dość niewiele. Wpływa to na długość gry, którą, pomimo natłoku wydarzeń, można ukończyć w 30 godzin, czyli krótko jak na standardy serii, nieco dłużej jeśli celujemy w platynę. Inna sprawa, iż świat gry jest stosunkowo mały, a przemieszczanie się przyśpiesza znacznie opcja szybkiej podróży.
Wykreowanej historii smaku dodają świetnie zarysowane postacie, które pomimo sztampy naprawdę zapadają w pamięć: bawidamek i kpiarz Alvin; mała zagubiona emocjonalnie dziewczynka Elise, ze swoim zwierzaczkiem; czy lekko rubaszny staruszek Rowen. Na to wszystko nakłada się złożona intryga polityczna, z którą nasza drużyna musi nie tyle walczyć, ale się w niej jakoś odnaleźć oraz kilka kontrowersyjnych, jak na nasze czasy momentów, a przy jednym z nich idzie się autentycznie popłakać z żalu. Pogoń Jude’a za własnymi marzeniami, czy perypetie Milli próbującej przystosować się do życia zwykłej śmiertelniczki oraz spora dawka humoru, są tym za co pokochałem całą tą opowieść.
Rozpisałem się się o fabule, ale to ona jest tym co czyni tą grę wyjątkową, chociaż czasem za bardzo próbuje małpować serię Final Fantasy, lecz czas przejść do samej rozgrywki. Tytuł jest typowym „jRPG-iem drogi”, gdzie po prostu odwiedzamy kolejne miejscówki, robimy co trzeba i idziemy dalej. Oczywiście da radę wracać do już odwiedzonych miejsc, w celu poszukiwania ukrytych skitów (scenek rodzajowych), różnorakich znajdziek, bądź podjęcia się zadań dodatkowych, powalczyć na arenie i tak dalej. Skoczmy od razu do części bitewnej, zaraz po scenariuszu najważniejszej części gry.
W stosunku do wcześniej wydanej Tales of Graces F porzucono część rozwiązań i wrócono do tradycyjnego widoku kamery bardziej z boku niż z góry co jednak nie przeszkadza wciąż stosować grafiki 3D. Nadal mamy kanon serii, czyli 4 postacie po jednej kontra wrogowie po drugiej stronie ekranu, których tłuczemy niemal jak w bijatyce. Jednak pewna widoczna zmiana znacznie uprzyjemniająca życie tj. linki pomiędzy postaciami, podobne z grubsza do tych znanych późniejszych już The Legend of Heroes: Cold Steel. Ogólnie chodzi o to, iż łączymy w pary naszych bohaterów, którzy będą się wspierać. Mogą uzupełniać swoje współczynniki, wskrzeszać się wzajemnie, dają też dostęp do unikatowych zdolności. Pomysł ciekawy, bowiem twórczo rozwija stary koncept, nie psując tego co znamy. Oczywiście w każdej chwili link można szybko zmienić, by związać się z kimś innym i skorzystać z całkiem innych zdolności.
Jest jednak jedna rzecz, którą zepsuto na maksa, chociaż miała swój potencjał, a jest nią rozwój postaci. Przebiega on dwutorowo: standardowe poprzez zdobywane punkty doświadczenia oraz poprzez wykupywanie dodatkowych wzmocnień ze specjalnej „pajęczyny” — Lilium Orb, na którą nanizane są kuleczki, coś jak sphere grid z FFX. W zamyśle miało to posłużyć personalizacji bohaterów według widzimisię gracza, lecz niestety każda postać otrzymuje tylko po dwa zestawy, co sprawia, że prędzej czy później wykupimy wszystko, co można tam znaleźć. Gdyby tych pajęczyn było znacznie więcej, albo koszt „zakupu” kuleczek był znacznie wyższy, miałoby to sens, a tak wygląda na to jakby odciążano AI gry przenosząc na gracza rozwój postaci, które samo dałoby sobie z tym radę.
Przyszedł czas na oprawę wizualną, która choć pod względem technicznym przestarzała w dniu zachodniej premiery, to jednak jeśli chodzi o doznania estetyczne czy artystyczne jest jedną z lepszych z gier na PS3. Oczywiście na pierwszy plan wybija się model seksownej (ale nie nazbyt) Milli, (wystarczy spojrzeć na jej puszyste włosy), ale samo środowisko gry również bogate jest w detale i jak na rozdziałkę 720p nie straszy tak bardzo pikselami. Ogólnie rzecz biorąc projekty postaci są naprawdę urokliwe i świetnie animowane, a każdy odwiedzany region ma swój klimat, architekturę będąc na swój sposób unikalny. Największe wrażenie jednak wywołują filmiki animowane i szkoda, że są tak nieliczne, ale długa scena pewnej inwazji aż zapiera dech w piersiach. Muzyka natomiast nie zapada specjalnie w pamięć, ale obecne brzmienia podkreślają atmosferę w grze tam gdzie trzeba. Dodatkowo, jak na jRPG-a, gra posiada naprawdę dobrze nagrany angielski dubbing, więc nie potrzeba przymusowo przełączać się na język japoński.
Tales of Xillia sprzedało się wystarczająco dobrze, by doczekać się bezpośredniego sequela, który w niczym jednak nie odbiega od pierwszej części. W każdym razie jeśli ktoś posiada PS3 i nie zaliczył tego tytułu warto by nadrobił zaległości. Zwłaszcza przez uroczą Millę oraz by zobaczyć jak to jest, gdy bogini nagle staje się zwykłą śmiertelniczką. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów serii i gatunku jRPG.
Dzięki za recenzję. Od siebie dodam, że jeśli ktoś zdecyduje się zagrać i Millą i Judem, dobrze jest zacząć od Jude’a. Niektóre zadania poboczne trzeba wykonać przed popchnięciem fabuły, jest wtedy dobra okazja przy drugim przejściu by tego przypilnować. No i łatwiej będzie zrozumieć niektóre wydarzenia z perspektywy Milli, gdy już je widzieliśmy z pozycji Jude’a.
https://uploads.disquscdn.c…
Ps. Ciekawe stroje. Szkoda, że w europejskim PS Store już od jakiegoś czasu pierwsza Xillia nie jest dostępna. 🙁 Jude i Milla mają też swoje “cameo” w Tales of Berseria z ciekawym komentarzem odnośnie rodzaju magii tam używanej.
Nie mogę napisać nic mądrego (jak zawsze), bo grałem tylko w ‘Tales of Destiny’ na PS i była to taka kutanga (4/10), że obrzydziła mi tę serię na amen, choć akurat wiem z dobrych źródeł (miłośnicy chińskich bajek, ośmiernic, ośmioletnich dziewczynek z wielkim cycem, dziwnych poduszek i kanciastego grindu na 800 godzin), że na PS3 powstały najlepsze jej odsłony. Może sprawdzę. O ile gra nie kosztuje 400 zł jak dziś ‘Eternal Sonata’.
W sumie to miała być prywata – do dziś nie ograłem gier, które w 2016 kupiłem od Ciebie 😀
Ni no Kutas, Rezonans Przeznaczenia, Ocean Gwiazd 4 wciąż leżą na półce. Spoko, w roku 2021 postanowiłem ogarnąć wreszcie zaległe jRPGi. Będę grać, aż się porzygam! Pozdro!
Gdzieś już widziałem jak bogini staje się zwykłą dziewczyną, mam tu na myśli Konosubę haha. Tak, wiem to nie gra, ale jakoś mi się tak skojarzyło. Talesy niby ogrywam od czasów PSXa, ale te w erze PS3 całkowicie przeszły bokiem, może wpływ miała na to mała dostępność tej gry lub ich cena na portalach aukcyjnych. Niemniej nie grałem i teraz nadrabiam wiele części np. Tales of Symphonia, które (jak większość serii) wygrywa klimatem, dialogami i ogólnym urokiem. Interakcje w drużynie w tej serii zawsze są warte złota i często z bananem i wypiekami oglądamy jak różne charaktery naszych bohaterów zacierają się ze sobą. Jest to duży plus produkcji, walka też przeważnie nie zawodzi, jak lubimy action RPGi. Z kolei Asti wspomina o możliwości wyboru protagonisty, co już na wstępie przypomniało mi Star Ocean 2 i możliwość obserwowania historii z dwóch perspektyw, plus każda postać mogła zrekrutować tylko konkretne postacie, co tu jednak nie sprawdziłoby się za dobrze, biorąc pod uwagę te interakcje w grupie, choć można było dzięki temu lepiej rozwinąć konkretnych bohaterów pobocznych i zmusić gracza do ponownego przejścia…
Jedyny minus jaki mam do tej serii, to grind, niby często nie jest on wymagany, jednak nie raz historia jest tak prowadzona, że idziemy do miejsca A po jakiś przedmiot, który potrzebujemy w labiryncie B, w którym to pojawia się boss C, kradnie przedmiot, a my zanim udajemy się do miejsca D, a po jego pokonaniu wracamy do labiryntu B i otrzymujemy klucz do labiryntu C… To jest taka sztampa, że pod koniec gry, w większości tej serii odpadam. Przykład Tales of Berseria, zagrywałem się namiętnie, gry nie przeszedłem, zapis przed ost bossem, to samo Tales of Zestiria, zagrywałem się ostro, przed ost bossem nie miałem ochoty na grind, do dziś nie wróciłem i gry nie przeszedłem… We wspomnianej symphonii to samo, grało mi się świetnie. Zacząłem kończyć RDR2, by napisać reckę i nie mam ochoty wrócić do gry…
Nie wiem czy to tylko moja opinia, czy ogólnie jrpgi już mnie zmęczyły, ale są gry od których nie można się oderwać i wprost musisz je przejeść, ale nie w tej serii. Ba tu nawet pod koniec gry dostajesz bonusowy labirynt i po 40h gry, produkcja wręcz sugeruje “hej widzę, że nie masz jeszcze dość bezcelowych walk z losowymi przecinkami, masz labirynt na kolejne 5h samej walki, grinduj jeszcze trochę”. Co mnie wręcz odrzuca, może trochę marudzę, bo praktycznie każdy jrpg ma grind, mniej lub bardziej. Ale większość gier z tej serii ma bardzo słaby end game, jeśli chodzi o motywację do gry… Niech ktoś inny się wypowie, bo to może tylko moje odczucia, ale to latanie z punktu A (oglądamy scenkę), do punku B (oglądamy scenkę boss) i tak przez całą grę prowadzi do tego, że nawet świetna historia i fajne dialogi bohaterów jakoś nie zachęcają, by lecieć do kolejnej lokacji…
Nie wiem czy narzekam na tę serię, czy na wszystkie jrpgi, ale te, szczególnie nowsze, albo za bardzo powielają schematy, albo tracą na grywalności. Ogrywałem ost kilka starych gier m.in. Suiko2, Chrono Cross i byłem w szoku jak szybko doszedłem do końca gry i chciałem więcej, a tu człowiek dosłownie na 2 dni odejdzie od gry i rzuca ją na półkę z myślą “no tylko ost boss, przejdę przy okazji na dniach” i okazuje się, że nie wraca do niej już wcale, mimo wszystkich zalet…
Dobra wiem, że może trochę wdarło się dorosłości i zrobiłem się leniwy, ale jak pisałem z starszymi grami nie mam tego problemu. Teraz ogrywam np. Front Mission i gra się misja za misją, a fabuły tam tyle co kot napłakał, czyli powinna mnie gra znudzić po max 10 etapach, a tak się nie dzieje. Tylko w Tales of mam taki end game burnout, ktoś ma podobne odczucia odnośnie tej serii? Piszcie śmiało, bo nie ma ost z kim gadać na stronie o jrpgach haha.
Sam tekst OK, choć kilka zwrotów mnie nieźle rozbawiło, szczególnie: “[…] oboje bohaterów natyka się na siebie. Nie wychodzi to im na dobre. […]” XD Ale to pewnie uroki “natykania się” kobiety i mężczyzny, z tego rzadko kiedy wychodzi coś dobrego, najczęściej dziecko haha
Ale czytało się fajnie, dzięki za reckę Asti 😉
Zakochałam się swego czasu w Tales of Eternia (jakoś na PSXie mi umknęła ta gra), a że mam PS3, może uda się tę grę wyhaczyć we względnej cenie bliżej wakacji, kiedy faktycznie będzie można przysiąść. Poczucie humoru świetnie się ma w połączeniu z jRPGami.
Obie Xillie lubie, szkoda że nie ma jakiegoś remastera w dwupacku, bo chętnie bym nabył i do nich wrócił.