Wielka Księga Nintendo – recenzja książki
Gdyby ktoś powiedział mi te 10-15 lat temu, że w naszym kraju będę mógł bez problemu kupić książki o powstawaniu kultowych gier czy konsol, to wybuchłbym gromkim śmiechem, spoglądając z niedowierzaniem na tę osobę. I choć bez problemu można zaimportować cokolwiek z zagranicy, tak możliwość kupienia w lokalnym sklepie makulatury poświęconej kultowym pozycjom i platformom Nintendo, brzmi jak posiadanie jednorożca. Tymczasem 29 października trzymałem w rękach tytuł, który zabrał mnie w podróż wypełnioną cudownymi wspomnieniami z wiadrem nostalgii. Zapraszam was do recenzji „Wielkiej Księgi Nintendo”.
Po wyciągnięciu książki z koperty, moim oczom ukazała się okładka ze świetną mieszanką kultowych postaci oraz platform, przy których spędziło się setki, jak nie tysiące godzin. Dodatkowo z jakiegoś dziwnego powodu kojarzy mi się ze zwiastunami ostatnich odsłon serii Super Smash Bros.. Tomiszcze nie jest małe, mamy do czynienia z większą kartką A4, a dokładniej z formatem 230×297 mm z twardą, szytą oprawą i nadrukowaną na obu okładkach wysokiej jakości grafiką. Tytuł przewodnika, wraz z pewną wąsatą osobistością, wykonane są specjalną techniką tzw. Hot Stamping, dzięki której elementy te są błyszczące, co od razu nadaje książce lekkiej nuty profesjonalizmu oraz jakości premium. Cała zawartość wykorzystuje gruby papier kredowy 150g i tak, moi drodzy wąchacze farby, strony pachną wybornie, więc nie szczędzono dobrego tuszu. Choć produkcja liczy sobie zaledwie 130 stron, dzięki jej rozmiarowi mamy w niej dużo miejsca na świetne grafiki, tła oraz rzekę tekstu.
NIN-TEN-DO
Zaraz po otwarciu księgi widzimy wstępniak (i ponownie facjatę wąsatego hydraulika) wraz ze spisem treści oraz osią czasu firmy. Oczywiście nie jest to pozycja, która przedstawia całą historię Nintendo. Twórcy książki, którzy jednocześnie wydają brytyjskie czasopismo Retro Gamer, skupili się oczywiście na tej „growej” części, na której głównie zależy fanom firmy. Tak więc zaczynamy od momentu, w którym Big N ruszyło z automatami do gier, a kończymy oczywiście na obecnym superhicie, jakim jest Nintendo Switch, który to powoli zmierza ku zachodowi słońca.
Początkowo miałem mieszane uczucia co do tego, jak zostaną przetłumaczone nazwy własne, czy nie będzie wpadek tłumaczeniowych i sytuacji związanych z ew. nieznajomością tematu przez osoby przekładające materiał z języka angielskiego na nasz, słowiański, pełny szeleszczących dźwięków. Niektóre z tych obaw okazały się słuszne – tzw. „Oś czasu” jest, po pierwsze, mocno nieczytelna i chaotyczna, a po drugie: niektóre rzeczy są opisane zbyt wybiórczo. Czasami nawet zdarzają się zjedzone słówka lub zdania niemające jakby sensu. Przeszedłszy jednak do głównego dania, moje obawy przeminęły z wiatrem. Owszem, zdarzają się sytuacje, gdzie autor tekstu ogólnikowo opisuje daną platformę jak np. Game Boya, który na osi czasu rzekomo wyświetla szare kolory, a nie zielone/groszkowe. Dopiero przechodząc do artykułu przedstawiającego informacje nt. platformy, mamy dokładny i spójny opis każdego elementu.
It’s a secret to everybody
Wielka Księga Nintendo to kopalnia ciekawostek, fantastycznych wywiadów oraz szczegółowej wiedzy przekazanej nie tylko przez autorów tekstów, ale także deweloperów (zwłaszcza weteranów z Rare czy Argonaut). Do tych ostatnich należą zarówno ci, którzy mieli okazję pracować z tymi platformami w czasach ich świetności, jak i zapaleńcy wydający dalej gry na np. poczciwego „Graj Chłopca”. Obawiałem się, że książka może być też ślepym zbiorem pochwał bez posypywania głowy popiołem. Na szczęście jest dokładnie na odwrót. Owszem, artykuły przedstawiają w pozytywnym świetle elementy każdej platformy, które na to zasługują zasługują, oraz te, które zapisały się na kartach historii. Z drugiej strony nikt tutaj nie owija w bawełnę i jasno przedstawia wady lub słabe strony każdej z konsolek. Jedną z moich ulubionych części są ukazane bebechy platform oraz dokładne opisy każdego komponentu i ich funkcjonalności.
Oczywiście to nie wszystko, albowiem możemy dowiedzieć się różnych ciekawostek nt. rewizji sprzętów, akcesoriów, osobnych książek poświęconych wyłącznie danym seriom (np. Hyrule Historia) czy ogólnych mało znanych informacji. Wisienką na torcie są specjalne rozmowy, jak chociażby z ojcem NES-a, Masayukim Uemurą, która jest bardziej w formie luźnej pogawędki przy piwku. Mało tego, czytelnicy czasopisma Retro Gamer głosowali na topki gier każdej z platform (z pewnymi wyjątkami, o czym później), więc listy te nie są aż takie oczywiste, jak mogłoby się niektórym wydawać. Jakby komuś było mało, to kilku ważnym produkcjom poświęcono po kilka stron, gdzie taki Super Mario 64 zajął dobre kilka kartek. Nie powiem, że jako mały Nintendofil, szczegółowo zgłębiałem każdą stronę, przyglądając się z lupą zdjęciom i opisom, nawet jeżeli znałem większość informacji na wylot. Z każdą kolejną przeczytaną stroną moje nintendowe serduszko biło szybciej, a poziom nostalgii sięgał sufitu.
It’s dangerous to go alone! Take this.
Tym bardziej nie mogę zrozumieć kilku decyzji. O co chodzi? Jak wszyscy obecnie dobrze wiedzą, koszty wydania nie tyle samego czasopisma, co ogólnie takiej książki, jak ten przewodnik, muszą być naprawdę duże i każda strona powinna być przemyślana, aby nie wypuszczać produktu z niepotrzebnymi „zapełniaczami”. W tym wypadku spokojnie mogę policzyć z osiem-dziesięć stron, które są rzekomo poświęcone jakiemuś tytułowi, dajmy na to Mario Kart 64. Tłem tych stron jest do bólu rozciągnięty screenshot prosto z gry, zaś na tych dwóch stronach mamy zaledwie jeden skromny akapit, opisany przez jednego z dziennikarzy w formie krótkiej wypowiedzi/wspominki o tejże produkcji, niemającej żadnego znaczenia w kontekście całego produktu. Jest to dla mnie marnotrawienie cennego miejsca na bezwartościowy wpis, tak jakby ktoś się nie wyrobił z konkretną treścią i postanowiono na ostatnią chwilę zapełnić czymś puste strony.
Kolejnym nieporozumieniem jest wybiórczość opisanych platform. Pierwsze platformy, takie jak NES, SNES, Game Boy czy Nintendo 64 zgłębiono od A do Z. Rozdziały opisujące te platformy są pełne ciekawostek i ogólnie mamy w nich do czynienia z bogatą treścią. Wspominałem wcześniej o ukazaniu bebechów danych platform. Dotyczy to głównie stacjonarek, bowiem handheldy całkowicie pominięto w tym temacie, a ich specyfikacje trafiły bezpośrednio do tekstu. Niby nie jest to nic złego, gdyby nie to, że w książce dobijamy do XXI wieku i ostatnią dobrze opisaną platformą jest GameCube, gdzie GBA jest w 80% procentach skupiony na topce 25 najlepszych pozycji na tę platformę i na więcej nie ma co liczyć. Tak jakby nie było nic ciekawego do napisania, gdzie od ręki sam mogę wspomnieć o tym, że GBA vel Projekt Atlantis był już w planach w 1995r., a jego premierę planowano na okres 1996-1998, jednak przez słabą wydajność i wysokie koszty porzucono projekt (a jego fotki bez problemu znajdziemy w czeluściach netu). Mało tego, ostateczna wersja GBA była mocno reklamowana jako handheld z możliwością połączenia się z internetem za pomocą telefonu komórkowego. Napisanie tego kawałka tekstu zajęło mi dosłownie minutę, więc jak widać można.
Kontynuując jednak podróż przez historię firmy Hydraulika, Nintendo DS oraz Wii spotkał nawet gorszy los: po dwie strony na konsolę, z czego 90% wypełnione są zdjęciami platform oraz specyfikacją w małym okienku. To samo jest z Pstrykiem, jego topką dziesięciu gier na odwal się i… to tyle, that’s all folks! Na osłodę mamy jedną stronę poświęconą platformom, na które „nie starczyło miejsca” czyli Color-tv, Game & Watch, Virtual Boy, Nintendo 3DS oraz Wii U. Rozumiem, że wydawca książki nakazał zostawić ostatnie kilka stron na ukazanie portfolio książek, jakie mają w sprzedaży, co jest oczywistym zabiegiem i sam nie wiedziałem, że wyszły, więc mają potencjalnego kupca. Nie rozumiem jednak tego zmarnowania stron, o którym przed chwilą pisałem. Rozumiem olanie topek, ale żeby tak uciąć tematy późniejszych platform…? Dla mnie oznaczałoby to chęć wydania drugiego tomu, który z takim samym poświęceniem i oddaniem przedstawi pozostałe platformy… albo zwyczajnie ktoś dał ciała lub lenistwo wzięło górę. Sami zdecydujcie.
Thank you Mario, but your princess is in another castle!
Podsumowując, czy warto nabyć „Wielką Księgę Nintendo”? Ostatecznie pomimo tego „cliffhangera”, zdecydowanie tak. Jest to kawał świetnego bucha, pełen fachowych tekstów, wykonany z materiałów premium, przy którym każdy fan gier wideo będzie się doskonale bawił, chłonąc przy tym wiele ciekawych informacji. Jest to o tyle istotne, że NES-owi stuknęła już czterdziestka, a pozostałe platformy wcale nie są dużo młodsze i wielu obecnych graczy mogło nie mieć z nimi styczności. Na wielkie brawa zasługują osoby odpowiadające za przekład całej książki. Musiało to być nie lada zadanie, ale wyszli z niego obronną ręką. Cena sugerowana przez wydawcę to 109 zł, jednak obecnie bez problemu znajdziecie tę księgę za mniej niż 70 PLN-ów, więc tym bardziej warto. Liczę tylko, że ekipa Retro Gamera rzeczywiście wyda drugi tom, który będę mógł dumnie postawić obok obecnej pozycji, czego sobie i wam życzę.
KSIĄŻKA DO RECENZJI DOSTARCZONA PRZEZ WYDAWNICTWO CENTRUM EDUKACYJNE PROMISE
DZIĘKUJEMY ZA WSPARCIE!