High On Life
Wiedzieliście że ludzie sami w sobie mogą być narkotykiem? Takim do buchania i wciągania macką? Nie próbowaliście jeszcze? Nic straconego! Pierwszy w galaktyce sklep z ludzio-stymulantami – High On Life – zaprasza na najnowszą wyprzedaż! Bez limitu wieku. Ćpajcie, tańczcie i skaczcie jak pchełki po układzie planetarnym, może akurat wpadniecie do pudełka ludzkich rozmaitości. A jeśli przy okazji chcielibyście sobie dorobić paru groszy, zabawa w łowcę nagród przyniesie wam więcej pożytku niż myślicie.
Postaci Justina Roilanda chyba nie trzeba nikomu streszczać. Wystarczy wiedzieć, że człowiek ten stoi za sukcesem serialu animowanego Rick and Morty, w którym poza erupcją komediowych pomysłów w spisywanych przez siebie scenariuszach, dubbinguje obydwu tytułowych bohaterów. Najnowsza produkcja Squanch Games powstała w duchu zarówno wspomnianego serialu (czego sam Roiland był z marszu gwarantem), jak i poprzednich, mało znanych produkcji studia – Trover Saves the Universe czy Accounting. Różnica polega na tym, że High On Life w przeciwieństwie do poprzedników, pretendował do najwyższej ligi jakościowej. Po części się udało, o ile tylko nie utoniecie w wodospadzie lejących się żartów.
Cool, you got yourself another talking gun! Who cares? No one!
Motorem napędowym materiałów promocyjnych była nawijająca do nas przez całą grę broń, z twarzą skierowaną wprost na gracza. Motyw przypasował mi już od pierwszego zwiastuna, zaś samo wykonanie przeszło moje skromne oczekiwania. Pukawki cisną bekę z wszystkiego dookoła, upominają nas gdy robimy coś źle, sypią sucharami bez powodu i na bieżąco komentują postępy fabularne. Są też naszym jedynym środkiem przekazywania informacji, gdyż główny bohater od początku do końca jest niemy. Co ważne, częstotliwość humorystycznych wtrąceń możemy zmienić w opcjach. Jeśli więc przejedliśmy się sucharkami – zaklejamy zabawkom usta i po problemie.
Arsenał broni nie jest może zbyt pokaźny, ale w zupełności wystarczający by urozmaicić kilkanaście godzin zabawy. Zaczynamy od Kenny’ego – skromnego pistoletu, który wydaje się najbardziej stonowany w swoich komentarzach. Jemu głos podkłada sam Justin Roiland, więc porównania z Mortym jak najbardziej na miejscu. Nie dajcie się jednak nabrać, to tylko rozgrzewka w formie zasłony dymnej. Później na arenę wjeżdża prawdziwa loża szyderców – shotgun Gus, szybkostrzelna Sweeny oraz Knifey – psychopatyczny nóż, uwielbiający krwiste cięcie mięcha o poranku. Czasami jest sucho, czasami mokro, niemniej zabawy jest z nimi co niemiara. Jedynym problemem mogą być kwestie językowe. Gra nie posiada żadnej formy spolszczenia, więc odmóżdżającą kąpiel w głupich żartach docenią jedynie osoby, operujące angielskim na co najmniej średnio-zaawansowanym poziomie.
Do modelu strzelania można mieć osobne zarzuty. Całą drużynę broni palnej cechuje bowiem podobny feeling użycia, wyjęty wprost z paintballowego markera. Czuć to zwłaszcza u przyjaciela Kenny’ego, którego podstawowy tryb ognia nieubłaganie przypomina wypluwanie kulek farby. Nie pozbyłem się tego wrażenia aż do napisów końcowych. Jeśli więc dla kogoś to bardzo ważny aspekt każdego FPSa, niech odejmie od oceny końcowej jedną gwiazdkę. Mi luźny i typowo arcadowy styl w zupełności wystarczył.
Shut the fu** up and move your fu***’n car!
Charakterystyczny humor nie każdemu się spodoba i potrafię w pełni zrozumieć zarzut wobec poziomu merytorycznego gry. Rynsztok momentami wylewa się z ekranu, a ilość epitetów uzupełniająca kwieciste wiązanki wyzwisk, potrafi całkowicie zasłonić sens wypowiedzi. Kłócących się ze sobą NPC spotykamy w niemalże każdej lokacji, a bezcelowe wpatrywanie się i wysłuchiwanie kłótni o dupie Maryny, może z czasem stać się celem samym w sobie. Zależnie od naszego poczucia humoru stoimy i szczerzymy zęby, albo z opuszczoną z zażenowania głową idziemy dalej.
Poza zabawnymi dialogami, gra posiada przepotężną bibliotekę prześmiewczych smaczków i nawiązań. W Blim City możemy spotkać małego, tajemniczego gościa w szarym prochowcu. Kupimy u niego tylko jeden przedmiot, ale za to jaki! Słoik ze… spermą obcego! Ponoć przydatne, ale nie pytajcie do czego. W wielu miejscach High On Life bawi się również w łamanie tzw. czwartej ściany. Jadąc w windzie ni z pietruszki Kenny pyta czy graliśmy w Chrono Trigger, bo ponoć to taki klasyk, a jeden z bossów bez krępacji oznajmia, że zaraz zabawimy się w Psycho Mantisa, bo chętnie sprawdzi ile czasu zmarnowaliśmy na Fortnite’a. Nawiązania do klasyków są słodkie w swojej prostocie i wyłapywanie ich jest zabawą na zupełnie innym poziomie.
High On Life nie płynie z nurtem najmodniejszych trendów. Nie uświadczymy tu otwartego świata, dziennika zadań pękającego od misji pobocznych, ani mapy zalanej znacznikami, o gęstości usypowej niczym grudki w trądziku ropowiczym. Mając do dyspozycji urządzenie teleportacyjne w salonie naszego domu, przeskakujemy pomiędzy planetami i zadaniami głównymi. Kolorowe dżungle i futurystyczne miasta są w większości korytarzowymi zlepkami aren, na których walczymy z coraz to trudniejszymi chmarami przeciwników. Z każdą nowo zdobytą pukawką rosną nie tylko możliwości bojowe naszego bohatera, ale również zwiększa się ilość i poziom trudności napotykanych fal glutowatych, wrogo nastawionych stworzeń. Powód jest nieważny. Wystarczy że strzelamy, wybuchamy i rozgniatamy w imię dobrej zabawy.
Fu**ck you and f** your mother!
Strukturalnie gra nie jest jedynie komediowym, prostolinijnym shooterem. W ograniczonej formule jest pewnym zlepkiem gatunkowym, urozmaicającym zabawę namiastką innych doświadczeń. Mamy więc rozwój postaci, który sprowadza się jedynie do odwiedzania sklepu w Blim City i wydawaniu zgromadzonych oszczędności na ulepszenia do broni, skafandra czy jet-packa. Okazjonalne zagadki środowiskowe i zabawa w detektywa, są miłymi przerywnikami w natłoku pędzącej akcji. Fabularne rozmowy między misjami proponują wybory dialogowe, które koniec końców i tak nie mają żadnego znaczenia. Momentami zaś bywają nużące i niepotrzebnie przeciągnięte.
W całym tym spektrum różnorodności, najlepiej moim zdaniem wypadają elementy metroidvanii. Każdy z członków naszej zabawnej załogi strzelających towarzyszy, posiada jakąś moc specjalną, która pozwala dostać się w niedostępne wcześniej zakamarki zwiedzanych planet. Spowalniająca czas bańka pozwoli nam wejść w kanały blokowane przez wentylatory wyciągowe, zielony glut Kenny’ego przesunie nam niejedną półkę, zaś małe ufoludki wejdą w kluczowe otwory, aby dezaktywować pola siłowe. Na deser dostajemy plecak odrzutowy, który po lekkim ulepszeniu pozwali nam dostać się niemal wszędzie. Szkoda tylko, że backtracking i korzystanie z nowego sprzętu nagradza nas jedynie skrzynkami z pieniędzmi i kartami do kolekcji. Aż prosi się, aby metroidowe podejście promowało przy powrotach do znanych lokacji, prześmieszne easter eggi czy opcjonalne wydarzenia w grze.
Ekipa Squanch Games była wystarczająco samoświadoma swoich mocnych i słabych stron, by postawić na swoje najlepsze atuty. Wzorowo zdiagnozowali swoje możliwości i idealnie nakreślili plan akcentowania kolejnych składowych gry. High On Life stoi przede wszystkim humorem i podobnie jak nowy skecz polskiego kabaretu, nie trafi swoimi tonami do każdego. Ja bawiłem się wybornie, czego przejrzały po wielu godzinach banan na twarzy, był najlepszym dowodem. Tylko nie pytajcie, co mnie tak bawiło. Nie chcę o tym mówić.