Metroid Dread | Recenzja | Cross-Play

Metroid Dread

Nintendo to specyficzna firma, która nie za bardzo lubi wychodzić naprzeciw niespełnionym marzeniom swoich fanów (może dlatego, że są nazbyt wygórowane). Zamiast tego preferuje zaskakiwać czymś nowym lub zupełnie wyjątkowym czy to w całkowicie świeżym IP czy też w znanej i kochanej serii odrzucając wszelkie schematy wyssane co do ostatniej kropli (lecz odcinanie kuponów też nie jest im obce). Jednak od czasu do czasu dostajemy to o czym mówi się od dawna, ale nie wierzy, że marzenie zostanie spełnione. Tym razem padło na serie Metroid. Zapraszam więc na recenzję Metroid Dread na Nintendo Switch.


Planeta ZDR


W oczekiwaniu na Metroid Prime 4, nikt nie przypuszczał, że Big N świętując nader biednie 35-lecie serii The Legend of Zelda będzie miała coś w zanadrzu dla fanów łowczyni nagród. Tymczasem nie dość, że Dread był największym zaskoczeniem tegorocznych targów E3, to jeszcze czekaliśmy niespełna cztery miesiące na dzień premiery. Choć firma wąsatego hydraulika w ogóle nie mówi o jakimkolwiek świętowaniu, tak fani nie mogli dostać lepszego prezentu niż najnowsza przygoda Samus. Przygoda zwieńczająca pewien etap w historii naszej bohaterki, będąca piątą odsłoną głównej linii fabularnej. Metroid to seria, która jest niczym ostatnie z trójki dzieci. Niby rodzice wiedzą co się sprawdza a co nie, niby wiadomo na co można dziecku pozwolić i jak je wesprzeć, jednak poświęca mu się najmniej uwagi, oczekując tych samych rezultatów, które osiąga starsze rodzeństwo. Lecz w przeciwieństwie do starszych braci, którzy wiecznie stoją na rozdrożu drogi, starając się wyłącznie zadowolić rodziców (czyt. liczy się tylko sprzedaż), nasz najmłodszy wychowanek przez lata doświadczeń został ekspertem w swojej dziedzinie i doskonale wie, że nie musi nikomu nic udowadniać. Efektem tego jest Metroid Dread. Deweloperzy odpowiadający za najnowsze przygody legendarnej łowczyni nagród to m.in. Nintendo EPD – z nikim innym jak Yoshio Sakamoto na czele – oraz hiszpańskim Mercury Steam, które może miało w ostatnich latach wyboistą drogę, ale przy serii Castlevania Lords of Shadow oraz ciepło przyjętym remake’u Metroid Samus Returns udowodniło, że zna się na rzeczy i przy odpowiednim budżecie oraz czasie potrzebnym na stworzenie takiego projektu może sklecić coś wyjątkowego. A trzeba przyznać, że fani Samus to cierpliwi ludzie, bowiem na kontynuację Metroid Fusion przyszło nam czekać bagatela 19 lat.

Metroid Dread | Recenzja | Cross-Play

Kontynuując więc wątek z czwartej odsłony, Samus Aran trafia na planetę ZDR, gdzie podobno ostały się niedobitki pasożyta SA-X, potrafiącego imitować każdą żywą istotę jaką zainfekuję. Choć płaca za wykonanie zadania, niczym w naszych realiach, jest poniżej oczekiwań, tak Samus jako jedyna osoba mająca w sobie DNA Metroida, dzięki któremu stała się odporna na infekcję X, nie może wykluczyć faktu, że dopóki pasożyt ten istnieje w naturze to dla dobra wszystkich żyjących organizmów w kosmosie musi on zostać unicestwiony. Po przybyciu na planetę szybko okazuję się, że X nie będzie jedynym zmartwieniem naszej heroiny, bowiem niedługo po wylądowaniu zostaje zaatakowana przez postać żywo przypominającą rasę Chozo, która wychowała Samus, gdy ta będąc dzieckiem straciła swoich rodziców podczas inwazji kosmicznych piratów. Więc jak na tą serię przystało, zostajemy ogołoceni z umiejętności i dodatkowych broni i od nas zależy ile zdołamy odzyskać fantów, ułatwiających nam przeprawę po tym jakże obcym i wrogo nastawionym otoczeniu.

Świat w którym przyjdzie nam spędzić trochę czasu nie rozczarowuje. Planeta ZDR jest zwyczajnie piękna. Jest to miejsce w którym materia organiczna łączy się z mechaniczną, tworząc niespotykaną więź, oferując jedyne w swoim rodzaju doznania wizualne. Każdy rejon ma niepowtarzalny wygląd, niepodobny do reszty, dzięki temu łatwo przyjdzie nam się rozeznać w terenie. Prezentację z targów E3, które według niektórych osób nie urzekały wykonaniem to zaledwie kilka pomieszczeń tworzące większą spójną całość. Cała reszta to majstersztyk. Środowisko jest żywe i pełne detali. Co rusz w tle widzimy pracujące maszyny, przemieszczające się bliżej nieznane nam stworzenia, jak fauna i flora żyje własnym życiem albo jesteśmy świadkami, mechanicznego świata stworzonego przez wysoce zaawansowaną rasę pochłanianego przez lokalny ekosystem. Całość dopełnia sfera muzyczna, która zaprasza nas na przygodę pełną tajemnic do odkrycia i wyzwań do pokonania. Podobnie jak przy Metroid Prime nie sposób przejść obojętnie obok muzyki płynącej w tle, idealnie oddającej klimat lokacji w których to spędzimy trochę czasu. To samo tyczy się dźwięków SFX, a dzięki udźwiękowieniu przestrzennemu 5.1 wszystko nabierają większej głębi. Tym bardziej, że na Switchu to rzadkość, aby nawet duże produkcje miały wsparcie technologii Surround.


Metroidvania


Oczywiście czym byłby Metroid bez znajdziek do szukania i upgrade’ów do zdobywania. Od lat przyjęło się, że jedna z pierwszych umiejętności jaką nabywamy to Morph Ball. Developerzy jednak łamią tę zasadę i choć zdolność ta jest nieodłączną częścią całej mechaniki gry (co rusz widzimy sprytnie ulokowane tunele, które w późniejszym momencie usprawnią nam podróż), tak minie dobre pół gry zanim staniemy się właścicielami tegoż upgrade’u. Z początku wydawało mi się to dziwnym zabiegiem ale z czasem zrozumiałem jak wiele bym stracił lecąc na skróty. Twórcy z premedytacją chcieli abyśmy się nie śpieszyli i podziwiali świat w którym spędzimy te kilka/-naście godzin, aby nie unikać pojedynków, które dzięki możliwości kontrowania są bardzo szybkie i efektowne, a także żebyśmy lizali ściany w poszukiwaniu ukrytych przejść czy sekretów do znalezienia. Samych umiejętności jest kilka i dawno już nie pamiętam tak dopracowanego systemu w którym w pełni korzystamy z możliwości naszej protagonistki. To, co nasza bohaterka może wyczyniać po zdobyciu Screw Attack i Speed Boost (przyp. ten drugi skill posiada ukrytą umiejętność zwaną Shinespark) przechodzi ludzki pojęcie. Najłatwiej to opisać jako połączenie szybkości Sonica ze zwinnością Shinobi z japońskiej animacji Naruto. Dynamika i precyzja kontroli pokazuje jak wielu developerów jest zwyczajnie leniwa. Nie ma sytuacji w której Samus zrobiłaby coś nie po naszej myśli. Jeżeli coś ci nie wyszło, to jest to wyłącznie twój błąd, a nie gry. Wszystko to w połączeniu z przepięknymi animacjami oraz dbałością o najdrobniejsze detale sprawia, że zamiast grać człowiek bawi się sprawdzając wygląd animacji naszej bohaterki.

Metroid Dread | Recenzja | Cross-Play

<

p style=”text-align: justify;”>

MOJE 3 GROSZE

PchanPchan Metroid to jedna z moich ulubionych serii ever, więc wobec najnowszej pełnoprawnej odsłony (tak moi mili, to żaden spin-off, jak co poniektórzy sądzą 😊), miałem spore oczekiwania. Tym bardziej, że samo Nintendo przez ostatnie lata kilkakrotnie potrafiło wystawić cierpliwość fanów marki na sporą próbę. A przy tym po dość nieudanym Federation Forces i zawirowaniach związanych z tworzeniem kolejnego Prime'a, wszyscy zastanawiali się, czy są jeszcze w stanie dostarczyć w temacie Metroida coś konkretnego. I wiecie co? Dread jest po prostu rewelacyjny. I już teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jest to nie tylko jedna z najlepszych gier tego roku, ale także jedna z najlepszych jaka wyszła na Switcha. Ekipa Mercury Steam kolejny raz spisała się na medal, pokazując że idealnie czują markę, łącząc stare z nowym. Mamy tu zarazem dobrze przemyślaną eksplorację z masą sekretów. Przy których nie raz trzeba się nagłowić by je zdobyć. Sporej wielkości mapy, tak charakterystyczne dla serii. Z backtrackingiem idealnie wkomponowanym w ich struktury do tego stopnia, że jakoś specjalnie się go nie odczuwa. Bossów, których ruchy trzeba wykuć na pamięć. A przy tym sama gra nie prowadzi nas za rączkę i nie robi z gracza przysłowiowego idioty. Dorzućmy do tego jeszcze wręcz genialną animację samej Samus, świetnie przemyślaną ścieżkę dźwiękową oraz przerywniki, nadające samej grze odpowiedni klimat, a otrzymujemy Metroid Dread w całej okazałości. Wróć! To wszystko zapewne nie robiło by tak ogromnego wrażenia, a sam najnowszy Metroid nie wyróżniał by się na tle podobnych mu gier (choć nadal byłby to bardzo dobry tytuł), gdyby nie E.M.M.I.. Czyli „robociki”, które stają naprzeciw naszej bohaterki uprzykrzając jej życie w konkretnych miejscach. Gdzie ich bezpośrednie starcie w większości przypadków kończy się dla Samus i gracza napisem Game Over. Wywołując takie pokłady emocji u osoby grającej, że nie da się o tym świetnym pomyśle nie wspomnieć. Szczególnie jak nie raz ratowało się ucieczką po wykryciu lub planowało dalsze ruchy, tylko po to by uniknąć spotkania z „przeszkadzajką”. I właśnie połączenie wspomnianych wyżej elementów pozwoliło twórcom stworzyć istną wybuchową mieszankę i tytuł, wobec którego każdy szanujący się fan metroidvanii nie powinien przejść obojętnie. Gdzie dostajemy tytuł wymagający, być może i frustrujący ale również przynoszący ogromną satysfakcję z jego ukończenia. Osobiście już dawno tak dobrze nie bawiłem się przy żadnej grze, jak przy piątym Metroidzie. Do którego zapewne jeszcze nie jednokrotnie wrócę, choćby po to by zmierzyć się z poziomem Hard. Jak dla mnie MUST PLAY.

Ocena: Must play


Samus Aran & E.M.M.I.


Co się tyczy naszej łowczyni nagród to już na wstępie powiem, że czekałem wiele lat aby zobaczyć tak zaprawioną w boju wojowniczkę. Widzimy kobietę, która ma za sobą wiele bitew z przeciwnikami silniejszymi i większymi od niej samej, a mimo to potrafi zachować zimną krew i wyjść z potyczki zwycięsko. Na niejednej scence jesteśmy świadkami opanowania, doświadczenia i pewności siebie. Tym samym widząc jak Samus chcąc wykończyć jakąś poczwarę ładuję swoje działko i kończy wszystko jednym strzałem, przechodzą mnie dreszcze z ekscytacji i czuje się jakbym znowu miał dziesięć lat i oglądał Dragon Ball Z. Dlatego tym mocniejszy jest efekt poczucia lęku i bycia zwierzyną, gdy Aran musi zmierzyć się robotami badawczymi wysłanymi przez Galaktyczną Federację w celach wyeliminowania SA-X. Maszyny zwą się E.M.M.I. (ang, Extraplanetary Multiform Mobile Identifier). Tak mili państwo, naszym głównym nemezisem jest siedem robotów pokrytych najtwardszym materiałem w kosmosie (przyp. nie, nie jest to Vibranium) a które z niewyjaśnionych przyczyn straciły łączność z federacją i traktują Samus jako wroga. Oczywiście maszyny te nie są niezniszczalne. Każda charakteryzuje się specjalną zdolnością i jeżeli nie chcemy podzielić losu Metroidów, to musimy nauczyć się wypatrywać słabości naszych adwersarzy i dobrze poznać teren w jakim przyjdzie nam się mierzyć z chodzącymi konserwami.

Metroid Dread | Recenzja | Cross-Play

Co ciekawe samo Nintendo reklamowało grę tym, że w momencie złapania gracza przez E.M.M.I, to w 99% spotkanie skończy się porażką, ponieważ pozostały 1% przypada na możliwość skontrowania ataku. Czynność na początku rzeczywiście jest bardzo trudna do wykonania, jednak wszystko opiera się na szybkim czasie reakcji, gdyż ten decydujący cios jest odpowiednio oznaczony charakterystycznym błyskiem. Na szczęście aby gracz od czasu do czasu mógł odpocząć to każda z siedmiu puszek po Pepsi znajduję się w odpowiednio oznaczonym regionie (przyp. wskazują to specjalne drzwi przypominające ruchomą mozaikę), którego roboty nie mogą opuścić. W przeciwnym razie każdy gracz szybko miałby dość ciągłego napięcia lub zwyczajnie przyzwyczaiłby się do bycia śledzonym i napastowanym. Jest to udoskonalona idea wzięta z Metroid Fusion, w którym pewien jegomość podążał za nami przez całą grę i muszę przyznać, że wypada celująco. Motyw zaszczucia jest na tyle silny, że za każdym razem widząc te nieszczęsne drzwi nabierałem głębszego oddechu, doskonale wiedząc co się za nimi czai. Gra więc jest pełna wyzwań, niespodzianek, nie wybacza błędów, nie prowadzi za rączkę ale jednocześnie na każdym kroku jesteśmy zaskakiwani czymś nowym, tym bardziej, że jak wspominałem każdy z E.M.M.I posiada unikatowy skill, więc co rusz musimy znaleźć inną słabość przeciwnika. W połączeniu z bogatym w znajdźki światem, midbossami i przeszkodami do pokonania, to na planecie ZDR nie sposób się nudzić. Mało tego, fabuła naprawdę przyciąga do ekranu i mamy świetnie wyważoną ilość dubbingu w grze. Bohaterowie nie rozwodzą się nad sensem pierdów, a rozmowy są zwięzłe i na temat. Pierwszy raz jesteśmy także świadkami w grze, gdzie nasza heroska mówi językiem Chozo (nie powiem, moja ekscytacja przekroczyła wtedy wszelkie granice). Sama końcówka tytułu oraz jego zakończenie może zaskoczyć niejedną osobę. Czy pozytywnie? To już kwestia gustu, osobiście zbierałem szczękę z podłogi.

Nasuwa się więc proste pytanie: czy mamy styczność z tytułem perfekcyjnym? Takich oczywiście nie ma, jednak jeżeli mam być szczery to nie ma się do czego przyczepić. Nie pamiętam ostatnim razem tak dobrze wyważonego i dopracowanego pod każdym względem tytułu. Na siłę mógłbym napisać, że loadingi pomiędzy lokacjami mogłyby być odrobinę krótsze (porównując to do współczesnych konsol konkurencji i pecetów z dyskami SSD czy M2 oraz ich błyskawicznym odczytem danych) czy też może przejrzystszego tutoriala w przypadku wykorzystania Shinesparka, ale jeżeli ktoś nie należy do cierpliwych to w dobie powszechnie dostępnego Internetu i ludzi chętnych do zaprezentowania jak wykorzystać w 120% takowe skille, to nie widzę tutaj problemu.


See you next mission


Metroid Dread to przykład tego jak powinny wyglądać kontynuacje, które nie chcą być na siłę rewolucyjne, ale próbują tchnąć powiew świeżości w lekko skostniałą serię. Przy okazji z każdą kolejną przygodą sterowanie, gameplay i fabuła stawiają coraz wyżej poprzeczkę. To tytuł, który doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego 35 letniego dziedzictwa i jest z tego dumny, albowiem nie liczy się ilość sprzedanych pudełek ani liczba wydanych pozycji w uniwersum, a jakość każdej z nich. Jest to seria, która prawie za każdym razem zapisuje się na kartach historii zyskując miano kultowej i ponadczasowej. Przy Dread żegnamy pewien etap historii Samus Aran, ale nie ma potrzeby się smucić, ponieważ twórcy zapewnili, że to nie koniec jej przygód. Na zakończenie dodam, że tytuł standardowo przy jak najszybszym jego przejściu oferuje pewną niespodziankę. Zaś dla głodnych dodatkowych wrażeń czeka poziom Hard. Dla mnie Metroid 5 to gra roku 2021, jednocześnie na chwilę obecną to najlepszy tytuł na Nintendo Switcha, a nawet najlepsza pozycja ósmej generacji (jeżeli Switcha można przypisać do PS4 i XOne). Zwyczajnie nie pamiętam kiedy ostatnim razem tak dobrze spędziłem czas przy jakiejkolwiek pozycji, która szanuje czas gracza i jego inteligencję, a tymczasem, zanim się tego zorientujemy, wciąga niczym ruchome piaski. Serdecznie polecam wszystkim osobom niezależnie czy mieli styczność z tą serią czy nie. Kto wie, może pokochacie ten tytuł tak bardzo jak ja.

One thought on “Metroid Dread

  1. Od pierwszych zapowiedzi podchodziłem mocno sceptycznie, widząc w tej odsłonie jedynie odcinanie kuponów. Dobrze jest więc wiedzieć, że seria wraca na dobre tory i potrafi znaleźć na siebie ciekawy i świeży pomysł. Gdyby pozostali z pomysłem na typową metroidvanie jak poprzednie gry, to pewnie zginęli by w tłumie swoich naśladowców…
    Gra na mnie już czeka, więc w okresie poświątecznego leniuchowania na pewno ją sprawdzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *