The Dark Pictures: House of Ashes

Telltale Games, twórcy takich tytułów jak The Walking Dead i The Wolf Among Us, odeszli jakiś czas temu w niebyt. Mimo tego ich growe dziedzictwo nadal jest rozwijane przez inne studia. Raczej każdemu już się opatrzyły gry narracyjne, gdzie jedyną trudnością dla odbiorcy są wybory moralne. Bo też ile lat można bawić się z – tak naprawdę – interaktywnymi filmami, których formuła nie zmienia się praktycznie wcale? Supermassive Games tworzyło produkcje zbliżone do TTG, z tą różnicą, że oferowali zupełnie inną, bardziej hollywoodzką jakość oraz szczyptę horroru. I tak samo jak Telltale na własne życzenie przypisali sobie łatkę studia robiącego wszystko na jedno kopyto. Przy House of Ashes próbowali wprowadzić trochę nowości do skostniałej formuły, jednak wyszło im to co najwyżej średnio.


To już film, czy jeszcze gra?


Też nie zrozumcie mnie źle, osobiście lubię te „growe filmy”. Po prostu z biegiem lat przestały mnie tak bardzo angażować. W momencie premiery The Walking Dead to było stosunkowo nowe podejście do gier, dodatkowo scenariusz potrafił poskładać emocjonalnie nawet największego twardziela. TWD to jedna z opowieści, które zostaną z graczami już na zawsze, status legendarnej został wyrobiony jeszcze zanim wyszedł ostatni epizod. Tylko od tamtego momentu minie niedługo dekada, a produkcje tego typu stanęły w bezruchu. Samo Telltale Games stworzyło kilkanaście (-dziesiąt?) opowieści bazujących na takim samym schemacie. I lwa ich część nie była nawet w połowie tak dobra jak Żywe Trupy i The Wolf Among Us. W dodatku jak przychodziło co do czego i człowiek ogrywał te tytuły ponownie zabawa traciła na znaczeniu. Wychodziła wtedy na jaw iluzoryczność wyborów, które w teorii miały całkowicie zmieniać daną historię. Potem przyszedł czas na Supermassive Games, które wypusściło Until Dawn jako grę ekskluzywną na PlayStation 4. Studio tym samym pokazało TTG jak rzeczywiście powinno się tworzyć gry stawiające na wybory protagonistów. W Until Dawn każda postać mogła umrzeć, a nawet czynności, które na pierwszy, drugi i nawet trzeci rzut oka nie miały potencjalnie żadnych konsekwencji, okazywały się przynosić zgubę w późniejszych etapach historii. Nie bez powodu gra była reklamowana „ efektem motyla”. Podczas projektowania każdej kolejnej wariacji na temat Until Dawn, Supermassive stawiali na ten sam patent – wybory rzeczywiście miały znaczenie.

I tak sobie przędzą. Umowa z Sony się skończyła, stworzyli dla nich parę gier, lepszych (Until Dawn: Rush of Blood) i gorszych (Ukryty Plan). Po czym zapowiedzieli własną serię gier zatytułowaną The Dark Pictures. Serię znienawidzoną w naszym pięknym kraju przez znaczną część graczy, bowiem okazało się, że Polska nie jest żadnym priorytetem dla Bandai Namco. Wydawcy gier Supermassive Games, olali nasz rynek, przez co ani jedna odsłona nie otrzymała polskiego tłumaczenia. Nawet napisów. Mimo tego rzesza osób się zarzeka, że jeśli polskie tłumaczenie zostanie dodane, to nadrobią wszystkie historie. Cóż… Szczerze wątpię, żeby polonizacja kiedykolwiek została dodana, ale nadzieja umiera ostatnia. Dlatego też, drogi Czytelniku, ostrzegam Cię już teraz. Jeśli polski język w grze jest dla Ciebie wymogiem, to możesz House of Ashes i pozostałe odsłony The Dark Pictures skreślić ze swojej listy zakupowej.

The Dark Pictures: House of Ashes | Recenzja | Cross-Play


Noc (pseudo) grozy


Mimo tego zachęcam do zapoznania się z Antologią, nawet pomimo bariery językowej. Chociaż w ogólnym rozrachunku poszczególne gry nie prezentowały sobą tak wysokiego poziomu jak ekskluzywny Until Dawn, to nadal oferują zaskakującą historię, którą tym razem można śledzić razem ze znajomymi, na kanapie lub online. Każdy tytuł sygnowany tytułem The Dark Pictures stawia nacisk na tryb „Movie Night”, gdzie widz może wybrać sobie postać, za której los będzie odpowiadał. W grze dostępnych jest pięciu bohaterów, więc maksymalnie pięciu graczy może czerpać przyjemność z rozgrywki.

Problem w tym (i tyczy się to wszystkich wydanych do tej pory gier), że postacie nie otrzymują tyle samo czasu ekranowego, niektóre wątki są priorytetyzowanie i włączając opowieść po raz pierwszy nie mam absolutnie żadnego pojęcia, którego z bohaterów tym razem będzie najmniej. Dla przykładu: w Man of Medan jeden z uczestników dramatu znika na samym początku przygody i wraca na plan dosłownie na samym końcu, zakładając oczywiście, że dokonaliśmy dobrych wyborów, bowiem możemy doprowadzić do sytuacji, że nie pojawi się w ogóle. Tym samym gracz, który wcielił się w tę postać jest poszkodowany, bo zagrał łącznie… 10 minut. I z nie swojej winy jest zmuszony resztę Man of Medan po prostu obejrzeć, o ile żaden z graczy nie odstąpi mu swojego bohatera. Lichy balans scenariusza nie doskwiera tak bardzo, kiedy zarówno Man of Medan jak i późniejsze Little Hope bez problemu można zakończyć w jednym posiedzeniu w sobotni wieczór. Natomiast w omawianym House of Ashes sprawa wygląda trochę inaczej, gdyż trzecia odsłona jest dwa razy dłuższa od poprzedników. Z tego powodu zmęczyłem ją dopiero podczas trzeciego posiedzenia. Długość sama w sobie nie jest zła, problem leży bardziej po stronie tego, jak czas został zagospodarowany.

Prawda jest taka, że przez pierwszą połowę House of Ashes niemiłosiernie się ciągnie. Trafiamy do Iraku, gdzie otrzymujemy kontrolę nad pięcioma marionetkami – czwórka z nich należy do armii USA, piątym jest Irakijczyk imieniem Salim. Jeśli po tym krótkim opisie wyszliście z założenia, że motorem napędowym jest międzynarodowy konflikt zbrojny, w którym po konfrontacji obu stron dowiecie się, że każdy jest tak samo równym człowiekiem, to wcale a wcale się nie pomyliliście. Trzecia część Antologii jest cichym manifestem politycznym, przypudrowanym elementami horroru. Nie mnie oceniać, czy był to dobry wybór koncepcyjny. Jednak taka tematyka mogłaby mieć większy sens lat temu, kiedy walki USA na bliskim wschodzie i pokłosie 9-11 polaryzowały społeczeństwa na całym świecie. Aktualnie House of Ashes nie daje od siebie niczego nowego do tej dyskusji.


To samo po raz n-ty, tylko dłużej


Co nie znaczy, że bohaterowie napisani są bez polotu. Z początku praktycznie nikogo z obsady nie da się polubić przez ich stereotypowość. Jednak z biegiem czasu i zależnie od wyborów gracza ich charakter ulega zmianie. Dzięki czemu pod koniec czułem, że podczas sytuacji stresowych moje opuszki palców wilgotnieją jakby bardziej, ze strachu przed straceniem swojego ulubieńca. Zanim do tego dojdzie, trzeba najpierw przebić się przez strasznie przeciągnięty początek. Mijają dobre cztery godziny, aby opowieść w końcu się rozkręciła i zaczęła być interesująca. Z początku śledzimy problemy osobiste każdego z osobna, które w żaden sposób nie są porywające. Snujemy się najpierw po pustynnych krajobrazach Iraku, by po półtorej godziny przenieść się pod ziemię do starożytnego miasta, gdzie rozgrywają się pozostałe sceny. Chodzimy w kółko po tych samych korytarzach, tylko różnymi postaciami, zderzamy się z zagrożeniem, po czym uciekamy. Zderzamy znowu i uciekamy ponownie. Z uwagi na bardzo skromne zróżnicowanie monotonia wkrada się zdecydowanie zbyt szybko, dwie poprzednie części zdążyły się zakończyć, nim gracz poczuł znużenie.

Tym razem, najprawdopodobniej z uwagi na krytykę fanów, twórcy postanowili sztucznie wydłużyć czas rozgrywki, przez co ucierpiało tempo historii. Dodatkowo pod względem scenariusza House of Ashes stanowczo odbiega od wcześniejszych części, przez co zestawiając je ze sobą zanika pewien fabularny schemat, którym twórcy od początku się kierowali. Nie mam zamiaru tutaj niczego zdradzać, powiem jedynie, że mamy do czynienia z projektem bardziej na wzór Until Dawn, niż Little Hope, co dla mnie jest lekkim rozczarowaniem. Szczególnie, że elementy grozy są już praktycznie nieodczuwalne. Jeśli poprzednie gry studia Was nie straszyły, to tutaj tym bardziej nie odczujecie nawet krzty strachu. Będąc szczerym nie wiem dokładnie z czego to wynika. Możliwe, że zmiana perspektywy kamery odbiła się negatywnie na reżyserii. Tutaj zrezygnowano ze statycznych kamer na rzecz widoku znad ramienia i obracania się trzysta sześćdziesiąt stopni wokół własnej osi, jak w dziesiątkach innych gier (kojarzycie Gears of War?). W ogólnym rozrachunku kolejne poczynania bohaterów śledzimy bardziej jak obyczajówkę, niż rasowy horror. Chyba nie tak to powinno wyglądać.

Skoro przy wyglądzie jesteśmy – po raz kolejny warstwie wizualnej nie można niczego zarzucić. Projekt i wykonanie lokacji, postacie pierwszo i drugo planowych ponownie są na najwyższym poziomie. Wszystkie tak zmienne emocje i uczucia wyczytamy już z samych oczu protagonistów. Śmiech, smutek czy przerażenie zostają oddane na ekranie naturalnie, czego zasługa nie tylko w samej oprawie wizualnej, ale też w grze aktorskiej. Supermassive Games ma swoich sprawdzonych aktorów, którzy pojawiają się w ich grach cyklicznie. Więc jeśli zapoznaliście się wcześniej z którąś z ich produkcji istnieje duża możliwość, że połowę obsady dobrze znacie. W House of Ashes pojawia się natomiast trochę bardziej znane nazwisko. Nie powiem, żeby Ashley Tisdale dała jakiś ogromny popis kunsztu aktorskiego, ale i tak dobrze jest zobaczyć znajomą twarz. Nie potrafię za to pochwalić generycznej do bólu ścieżki dźwiękowej. Głośne bębenki i ambient może w latach 80-tych zbudowałby dobrze nastrój, tutaj jednak audio zupełnie się nie odznacza, przez co ucierpiał klimat lokacji. Z tego aspektu można było wycisnąć o wiele więcej, między innymi z uwagi na fakt umiejscowienia akcji w dość egzotycznym rejonie. Zamiast udźwiękowienia oddającego realia starożytnego miasta zakopanego od setek lat pod pustynną powłoką dostajemy zwykłe buczenie i dudnienie. Dźwięk jest główną częścią składową horroru, więc nie zaakceptuje takiego pokpienia sprawy.

The Dark Pictures: House of Ashes | Recenzja | Cross-Play


Na dobrą sprawę nie wiem dla kogo ta gra jest kierowana. Z jednej strony mamy fanów horrorów, którzy nawet w połowie nie będą usatysfakcjonowani po dojściu do napisów końcowych. Na drugim froncie stoją grupki znajomych, chcący machnąć sobie fajną historię do pizzy i piwka. Z tym że przy House of Ashes trzy i półgodzinne posiedzenie zamienia się w nocowanie, co mało komu będzie odpowiadało. Pomijając fakt, że przez pierwsze godziny opowieść w ogóle nie angażuje, więc stawiam dolary przeciwko orzechom, że w tym przypadku zabawa się zakończy jeszcze zanim się zacznie. Gra raz-dwa poleci z dysku, a znajomy rozejdą się z popsutym humorem. Problemy ze scenariuszem, tempem historii, rozwleczonym początkiem i środkiem, brakiem grozy oraz rozczarowującym zakończeniem. Ciężko jest mi tutaj znaleźć cokolwiek, co przemawiałoby do poświęcenia swojego wolnego czasu. The Dark Pictures: House of Ashes skierowany jest wyłącznie dla graczy, którym jeszcze nie znudziła się taka forma zabawy. Z całej Antologii tytuł wypada zdecydowanie najsłabiej. Pozostaje wierzyć, że finał sezonu zatytułowany The Devil in Me zostanie lepiej potraktowany przez scenarzystów i wróci na właściwe tory.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *