Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Tales from the Borderlands

Formuła opowieściówek od Telltale zdążyła się już wielu graczom znudzić, a nawet stała się obiektem kpin (“x will remember that”). Konkurencja również nie zasypia gruszek w popiele i wydaje własne epizodyczne produkcje typu King’s Quest czy Life is Strange, szczególnie w przypadku tego ostatniego z dużymi sukcesami. Jak na tym tle wypada Tales From the Borderlands?


Na początku wyjaśnijmy sobie jedno: nie lubię Borderlands. Nie lubię też Borderlands 2, choć w obydwie gry grałem łącznie może ze 30 minut, ale przecież wolno mi czegoś nie lubić. Nie lubię firmy Gearbox Software już od czasu Half-Life: Opposing Force z 1999 roku. Nie Lubię prezesa firmy Gearbox Software, Randy’ego Pitchforda, bo z wyglądu kojarzy mi się z Jackiem Piekarą. Nie mogę ścierpieć scenarzysty Borderlands 2: Anthony’ego Burcha, jego poglądy są mi obce, jego zachowania uważam za godne pożałowania i generalnie cieszę się, że nim nie jestem. Cały franchise nigdy nie był dla mnie szczególnie atrakcyjny ani nawet zabawny. Tales from the Borderlands jest, oprócz pierwszego sezonu The Walking Dead, najlepszą opowieściówką od Telltale.

Konstrukcja powyższego akapitu jest równie przewidywalna co gagi w TftB, jednak te dla odmiany są zabawne. Nie wiem jak, do cholery, ale bawią, i to skutecznie. Może całość nie jest dobra od samego początku, a choć grę kupiłem zachęcony hurraoptymistycznymi ocenami graczy oraz przede wszystkim (uwaga!) recenzją na stronie PC Gamera, gdzie zaraz na początku autor przyznał się, że “nie przepada za Borderlands”, to po sytuacji z Mass Effect 3 z zasady nie ufam jakimkolwiek recenzjom z serwisów i czasopism, które czerpią zyski z umieszczania reklam gier.


O CO SIĘ ROZCHODZI


Rhys to japiszon w korporacji Hyperion. Fiona to zawodowa oszustka na mocno bandyckiej planecie. Jak można się po tym domyślić, najważniejszą umiejętnością w ich zajęciach jest skuteczne wciskanie kitu. Czy mogliby się od tego powstrzymać, nawet gdyby ktoś przystawił im lufę do skroni…? Gra daje jednoznaczną odpowiedź, że nie.

Zamaskowany bandzior prowadzi związanych jak baleron Rhysa i Fionę w sobie tylko znanym kierunku i chce, by opowiedzieli mu wszystko – a że początek opowieści to kręcenie wałków jedno drugiemu, więc te wersje się przeplatają, uzupełniają i czasem odlatują w dość absurdalne rejony. Wtedy właśnie drugi z opowiadaczy natychmiast hamuje zapędy pierwszego i przedstawia prawdziwą wersję. Gag jest to świetny i zrealizowany pierwszorzędnie, dlatego też mimo wielokrotnych powtórzeń zaczął mi się nudzić dopiero gdzieś w okolicach epizodu trzeciego.

Gagi sobie, fabuła sobie, ale jak zawsze powtarzam: opowieściówki Telltale są tak mocne, jak ich bohaterowie. Czy są to wyłącznie nośniki gagów rodem z przeciętnego sitcomu? Jeśli ktoś odpowie że “tak”, to prawdopodobnie przeszedł dopiero pierwsze dwa-trzy epizody i mędrkuje z przekonaniem, że rozgryzł już całą grę. No dobra, ja też tak robiłem przed skończeniem, ale o poszczególnych epizodach będzie później, bo oto…!


I JUŻ TRADYCYJNIE, BOHATEROWIE


Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Rhys – pracownik korporacji Hyperion, której stacja kosmiczna wisi niczym katowski topór nad Pandorą i jest podobnie odbierana przez mieszkańców tej planety. W dniu oczekiwanego awansu, na który pracował zarówno on, jak i jego kumpel, księgowy Vaughn, okazuje się, że jego “promotor” jest w stanie permanentnego zamrożenia w próżni kosmicznej, a to za sprawą niejakiego Vasqueza. Vasquez to – cytując pewnego mojego znajomego – “wzorcowy przykład chuja”, w stylu Bluebearda z The Wolf Among Us, a na dodatek rywal naszego Bohatera. Rhys, wyposażony w ulepsze… o przepraszam, augmentacje w postaci wszczepionego oka-komputera i jednego ramienia zastąpionego metalową kończyną włamuje się do komputera Vasqueza i dostrzega szansę dla siebie – na powierzchni planety ma dojść do kupna klucza do Vaultu – skarbca jakiejś obcej rasy, gdzie kryją się zarówno bardzo groźni strażnicy, jaki i BARDZO cenne dobra…

Rhys, rzucony w obce mu środowisko, jest uroczo ciapowaty, z tendencją do mówienia nieodpowiednich rzeczy w nieodpowiedniej chwili i kiepskiego skrywania własnych ambicji. Mimo to wszystkie przeciwności losu przyjmuje na klatę z godną podziwu swobodą – teoretycznie taka postać jak on powinna irytować, a jest po prostu sympatyczna. Aktora Troya Bakera powinniście znać choćby z ról Kanjiego z Persony 4, Snowa z Final Fantasy XIII, Vincenta z Catherine, Ocelota z MGS V, Batmana z nadchodzącej nowej gry Telltale i wielu wielu innych gier.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Fiona – nie ta od Shreka. Urodzona i wychowana na Pandorze spryciara, którą wraz z jej siostrą, Sashą, zaopiekował się niejaki Felix i przeszkolił tak, aby kobiety były w stanie sobie poradzić na tak niegościnnym świecie, jakim jest Pandora. Fiona i Sasha parają się znaną od zarania dziejów profesją… ekhem, tak – oszukują frajerów na grubą kasę, kręcą wałki i robią przekręty. Fiona jest w tym szczególnie dobra i to zazwyczaj na niej spoczywa przyklepanie roboty i orżnięcie jelenia. Nasza bohaterka potrafi też szybko się dostosować do zmieniającej się sytuacji i odgrywać różne role, co jest jej wielką zaletą. Problemy zaczynają się wtedy, gdy kolejny wałek spsuł się mocno przez nieoczekiwane pojawienie się Rhysa, a spirala zdarzeń jest nie do ogarnięcia nawet przez tak zaradną i elastyczną osobę, jak Fiona.

Wydaje mi się, że jest to postać napisana pod żeńską część publiki, aby ta grupa graczy mogła się łatwo z bohaterką identyfikować. Fiona lubi stylowo się ubrać i zawsze musi mieć swój kapelusz, jej problemy to nie banalne romanse, a raczej relacje z siostrą, Felixem i później Atheną. Życie nie oszczędza jej i pierze po mordzie i bebechach równie często co Rhysa, tak więc równouprawnienie pełną gębą.
Laura Bailey to aktorka-instytucja, która ssała (krew) jako Rayne w BloodRayne, udzielała rad jako Rise w Personie 4, grała SERAAAH w Final Fantasy XIII, przeklinała jako Kaine w Nier, kaśkowała w Catherine, lucynkowała w Fire Emblem: Awakening, a to tylko kilka przykładów z olbrzymiej ilości ról.

To historię tych postaci śledzisz, ale wspierają ich naprawdę dobre postacie drugoplanowe. Wszystkie dobrze znają swoje miejsce, niektóre nawet zbyt dobrze – Vaughn, przyjaciel Rhysa, narzeka, jak to zawsze był “wiecznym sidekickiem” i “zawsze tym drugim”. I scenarzyści bawią się tą konwencją, aż do samego końca, robiąc różne niespodzianki odnośnie tej postaci, która nadal pozostaje tym samym, sympatycznym kolesiem w tle, ale mimo to jest dynamiczna, coś się z nią dzieje i szkoda, że więcej gier nie robi tak dobrego użytku ze swoich drugoplanowych bohaterów.
Sasha, siostra Fiony, bierze czynny udział w jej przekrętach – ale podobnie jak Vaughn ma swoje własne życie, swój charakter (czy też, do pewnego stopnia, charakterek) i też jest integralną częścią opowieści. W związku z moimi wyborami Rhys zawieszał na niej wzrok nie raz i nie dwa razy, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Handsome Jack to już trochę inna kategoria. Koleś jest z Borderlands 2 i przychodzi z już zapełnionym bagażem cech, o których nie mam większego pojęcia, bo Borderlandsów nie znam. Tak naprawdę to mamy do czynienia z hologramem Handsome Jacka, bo oryginał wykitował jakiś czas temu. Za życia Handsome Jack był prezesem Hyperiona i w wyścigu o powiększanie swojego ego mocno zalazł za skórę mieszkańcom Pandory, którzy do teraz Hyperiona serdecznie nienawidzą. Przez pracowników tej korporacji jest z kolei ubóstwiany i idealizowany, z naszym Rhysem włącznie. Ku mojemu zaskoczeniu Handsome Jack nie jest kolejnym palantem do skasowania – to znaczy palantem jest, ale nie do końca: bo od czasu do czasu wierzy, że postępuje dla dobra ogółu, ale po prostu się zapomina i wpada w jakiś maniakalny szał udowadniania, jak to reszta świata nie dorasta mu do pięt. Ale nawet taki kutas ma osobę (lub osoby?) które kocha i które są dla niego świętością.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Loader Bot i Gortys to dwa roboty, z którymi przyjdzie ci spędzić wiele czasu. Loader Bot po pierwsze rzuca randomowymi tekstami, po drugie jest stworzony po to, by go lubić: będzie cię ratował, nie szczędząc własnych kończyn, w chwilach potrzeby wesprze dobrym (lub kąśliwym) słowem, otrzeźwi gdy trzeba. To od jego wkroczenia na scenę zacząłem naprawdę lubić tę grę, a scenarzyści kilkukrotnie przetestują, jak bardzo zaangażowałeś się w relacje z tą sympatyczną kupą metalu. Więcej nic nie powiem o tej postaci, kto przeszedł grę, ten powinien zrozumieć.

Gortys to mały robot, którego poznajemy w epizodzie drugim i którego wszyscy określają jako “ona”, choć zachowanie Gortys bardziej kojarzyło mi się z małym chłopcem. No ale dobra: Gortys to defaultowo urocza istotka, która wszystko widzi w jasnych barwach i która potrafi rozjaśnić nawet najbardziej ponurą sytuację. Z Gortys jest jednak pewien problem – potrafi ona wykryć Vault, w którym zgromadzone są niewyobrażalne bogactwa, w związku z czym wszyscy chcą ją dorwać, co przysporzy naszej ekipie (i samej Gortys) sporo problemów.

Jeszcze jest parę postaci, które mógłbym opisać: Athena, Scooter, August, mamuśka tegoż… Ale dużo lepiej ode mnie zrobi to sama gra, która paroma scenkami bardzo dobrze nakreśli ich charakter i najprawdopodobniej sprawi, że je polubisz, a przynajmniej zapamiętasz.


NO DOBRA, A TERAZ MERITUM


Grupa oryginalnych postaci, która uczy się współpracować ze sobą, po drodze wymieniając cięte uwagi, ale ostatecznie robi wspólnie coś wielkiego – to jeden z moich ulubionych motywów w popkulturze i jest tak odkąd pamiętam. Nawet jako dziecko, bawiąc się tym jednym czy dwoma zestawami klocków Lego, jakie rodzice zdołali mi kupić w Peweksie, wyobrażałem sobie, że to są podróżnicy po różnych planetach, a każdy na statku kosmicznym ma swoje miejsce i swoje własne przywary. Jedną z dwóch moich ulubionych gier w ogóle jest Final Fantasy VII, które – tak! – jest o ragtag bunch of misfits, a moje ulubione filmy z Marvel Cinematic Universe to pierwsi Avengers i Strażnicy Galaktyki.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Tales of the Borderlands robi coś podobnego; może nie w tak bombastyczny sposób, jak w tytułach, które wymieniłem, ale stopniowo i łagodnie, by zwieńczyć dzieło w finale opowieści. Bo oto Rhys żre się z Fioną i ostrożnie smali cholewki do Sashy; Vaughn znowu ma dół, że jest tylko postacią poboczną; Athena pomiędzy morderczymi walkami wykłóca się przez telefon ze swoją dziewczyną (o tym później); August znowu ma swój lekko neurotyczny odjazd i tak dalej. Opowieść jest napisana na tyle dobrze i z takim zacięciem, które sprawia, że postacie zaczynają żyć. Gra stwarza to uczucie, że grasz postaciami, które naprawdę lubisz, a nie kolejnymi kukłami, którym ktoś kazał coś robić “bo to jest gra wideo”. I powtarzam po raz kolejny, epizod piąty idealnie ten subtelnie prowadzony motyw podkreślił i wyeksponował.


A WŁAŚNIE, EPIZODY


Epizod pierwszy – zaczynałem tę grę z, delikatnie mówiąc, pewnym dystansem do marki “Borderlands”. I sam początek wcale nie jest taki fajny – “samochód spadł z nieba kolesiowi na głow ahahahah niemoge xDD”. Jednak od momentu wkroczenia Loader Bota do akcji wszystko, jak dla mnie, zaczęło wskakiwać na właściwe miejsce i zacząłem się wcale dobrze bawić. A wtedy nawet jeszcze nie nastąpił ten moment, przy którym zaklaskałem niczym małe dziecko – gdy opowieść znienacka drastycznie zbacza ze ścieżki prawdopodobieństwa, a narrator musi zostać przywołany do porządku, bo okazuje się, że zwyczajnie ściemnia i drugi opowiadacz musi przedstawić swój punkt widzenia, gdzie wydarzenia są powiązane z tym, co mówił ten pierwszy.

A o czym mówią? Rhys i Vaughn zostali orżnięci przez niejakiego Vasqueza i postanawiają się zemścić, przechwytując jego szemraną transakcję tajemniczego artefaktu. W tym celu udają się na powierzchnię Pandory, nie mając pojęcia, że ta z pozoru szybka wyprawa kompletnie zmieni ich życie. Gdy rekordowo szybko wpadają w tarapaty (co jest silnie powiązane ze spotkaniem Fiony i Sashy), to nawet Loader Bot nie pomoże, a spirala gonitw za kasą nakręca się coraz szybciej i jako żywo przypominała mi legendarny film “Przekręt” (no dobra) ze względu na styl i, hm, oryginalną chronologię prowadzenia opowieści, jak również niektóre sceny: szczególnie te, gdzie ekipa obmyśla jakiś genialny plan działania, wraz z towarzyszącą mu należycie hurraoptymistyczną wizualizacją, która nie ma nic wspólnego z finalnym rezultatem. Aha, na końcu epizodu, po wszystkich gonitwach i unikaniu śmierci o włos, ekipa trafia na trop prawdziwego skarbu i niezwłocznie postanawia ruszyć za nim w pogoń.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Epizod drugi – zaczyna się rewelacyjnym intrem, podczas którego ekipa się rozdziela i musi sobie radzić z własnym zestawem problemów: Rhys i Vaughn po pierwsze spotykają Vasqueza, którego chcieli wyjuchać jeszcze w poprzednim epizodzie, a po drugie w cybernetycznych wszczepach Rhysa zadomowił się hologram Handsome Jacka, który będzie nam towarzyszył jeszcze przez długi czas i sporo namiesza wszystkim, a szczególnie samemu Rhysowi. Fiona i Sasha natomiast będą musiały poradzić sobie ze Scooterem; mechanikiem, którego najłagodniej można określić jako “creepy”, oraz z nasłanymi na nie bandziorami mniejszego i większego kalibru (do tego drugiego zaliczamy Athenę). Fiona i Rhys mają po połowie klucza do projektu korporacji Atlas o kryptonimie “Gortys”, mającym na celu znalezienie teleportującego się z miejsca na miejsce Skarbca i wyciągnięcie z niego niebotycznych bogactw, co uzasadnia fakt, że teraz zainteresowało się nimi bardzo wiele nieprzyjemnych osób. Gagi polegające na tym, że jeden narrator ściemnia, a drugi go poprawia, choć sytuacja temu nie sprzyja (bo cały czas są trzymani pod bronią przez tajemniczego porywacza), pojawiają się tu i ówdzie, a finał polega na tym, ze Handsome Jack wyrwał się spod kontroli i za pomocą systemów obronnych bazy Atlasa chce powystrzelać wszystkich.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Epizod trzeci – w końcu poznajemy istotę projektu Gortys, czyli małego robota, z domniemaniem, że jest płci żeńskiej. Tak powiększonej ekipie udaje się uciec z zasadzki Vallory, pani gangster, która pragnie zawartość Skarbca zagarnąć dla siebie – a pomaga nam w tym Athena, która o dziwo ma kontrakt na ochronę Fiony i Sashy wraz z dodatkową klauzulą: ma je nauczyć się bronić. Podążając za wskazaniami Gortys ekipa rusza w podróż po kolejne komponenty robota i dociera do tajemnego ośrodka badawczego Atlasa, gdzie faktycznie znajdują dość dziwne rzeczy i osoby, a całość kończy się kolejną gonitwą, jednak z nieco innym rezultatem niż ostatnio. Gagi ze ściemnianiem… no dobra, zaczęły już nieco nużyć, wyczuwałem zmęczenie materiału po tym epizodzie, a moja opinia była już ugruntowana: ot wesoła komedyjka sensacyjna, która będzie jechać na tych samych zagraniach do końca.
Szczęśliwie się myliłem.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Epizod czwarty – znowu ma fantastyczne intro. Trochę wcześniej pisałem, że uwielbiam, gdy postacie w grze tworzą drużynę – i to intro idealnie to akcentuje. Samymi obrazami i klimatem piosenki, bez jednego słowa. To samo intro jest jednym moich ulubionych momentów w całej grze. Ale o co chodzi – w poszukiwaniu ostatniego komponentu Gortys ekipa zostaje wybrana na ochotnika (w okolicznościach, gdzie nie miała nic do powiedzenia) do abordażu na kosmiczną bazę Hyperiona. Ich plan to przebrać się za pracowników korporacji, jak również za pomocą hologramu Handsome Jacka uzyskać dostęp do gabinetu martwego oryginału… No właśnie.

Po raz pierwszy zdarzy się tu śmierć jednego z „tych dobrych”, podczas gdy ja do końca wierzyłem, że jest to kolejny gag-kpina z łzawych pożegnań czy coś. To w tym epizodzie historia zmienia ton na trochę poważniejszy – w biurze Handsome Jacka zostają postawione dość ważne pytania, zarówno o motywacje tej postaci, jak i ostatecznie co jest celem naszego Rhysa. Ten fragment również uważam za znakomity.
Aby nie spoilować zanadto powiem tylko, że dopuszczenie hologramu Handsome Jacka do sterowania czymkolwiek nie jest dobrym pomysłem.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play

Epizod piąty – no dobra, tu już przestaje być zabawnie. Jeśli ktoś w jakiejś recenzji czy innej opinii na temat tej gry twierdzi, że jest to wyłącznie komedia, to mam solidne podstawy by sądzić, że nie poznał epizodu piątego (albo jest poważnie stępiony emocjonalnie jeśli chodzi o odbiór fikcyjnych historii, takich ludzi powinno się chipować i nie wpuszczać do kin i teatrów). To tu dzieją się co najmniej dwie małe apokalipsy. To tu będzie finał wątku z Rhysem i hologramem Handsome Jacka. To tu właśnie wydarzy się coś, co jako żywo przypomniało mi zabieg fabularny z Final Fantasy VI, mojego drugiego ulubionego Fajnala. Za ten motyw pokochałem obie gry.

To tutaj gra spienięża inwestycję prowadzoną przez ostatnie cztery epizody – w końcu dowiadujemy się, kim jest tajemniczy porywacz i jaki był jego cel. To tutaj gra sprawdzi, jak mocno polubiłeś jedną z postaci. To tutaj gra ostatecznie rozwiąże wątek Skarbca i to tutaj wszyscy się przekonają, że jednak tworzą ekipę nie tylko dlatego, że zmusiły ich do tego okoliczności (czy zwykła chciwość), ale również dlatego, że tak dyktują im emocje względem siebie. Z Rhysem i Fioną na czele, co idealnie akcentuje tak scena finałowa, która była dla mnie szalenie satysfakcjonująca, jak i piosenka z napisów końcowych, której odsłuchanie jest surowo wskazane:

O ile gra miała swoje słabsze fragmenty, tak samo zakończenie jest rewelacyjne, piękne, godne zapamiętania i tak dalej i ono samo istotnie podbiło moją ocenę tej gry.


SJW BOOGEYMAN LOL


Chcę jeszcze wspomnieć o jednym zgrzycie, który może i wynika z mojej zaściankowości tudzież innego niedopasowania kulturowego, ale to moja recenzja i mi wolno. Homoseksualny związek Atheny i Spriggs jest pokazany z subtelnością młota pneumatycznego, tudzież innego Mass Effect 3. Generalnie nie obchodzi mnie, kto z kim i co, i niech sobie ludzie robią co chcą w domowym zaciszu, byle nie za głośno i nie krzywdzili przy tym innych – ale jestem z kręgu kulturowego, gdzie z tego typu afektami ludzie się publicznie nie obnoszą. Tutaj wyskakująca wielka plansza przy Springs “ATHENA’S GIRLFRIEND”, tudzież ich sprzeczki przez telefon jakoś mi zgrzytały. Nie jest to taka wiocha jak w Mass Effect 3, nie rujnuje mojego odbioru gry, nie zamierzam mobilizować środowisk skrajnie prawicowych do wyrażania protestu ani nie będę się skarżył na mediach społecznościowych że Tales from the Borderlands literalnie mnie zgwałciło, ale jednak nie jestem fanem tego typu motywów. Dla kontrastu, dwaj kolesie-gangsterzy, którzy w intrze epizodu czwartego chwytają się za ręce podczas startu rakiety, a potem jeden dość mocno się wkurza za krzywdy drugiego – może też są homo? Albo są po prostu przyjaciółmi, albo towarzyszami broni? A kogo to obchodzi, skoro gra nie jest o orientacji seksualnej i nawet jeśli są homo (sorry kolo), to ten motyw nie jest tak wywalony na wierzch jak związek Atheny i Springs. Mam nadzieję, że dobrze przedstawiłem tę różnicę.

Tales from the Borderlands | Recenzja | Cross-Play


SŁOWO NA NIEDZIELĘ


Telltale przypomina mi nieco Valve – ta druga firma ma tyle kasy, że wszystkim ich działaniom związanym z grami można zarzucić lenistwo, niedoróbki, brak pomysłu i podstawowego szacunku dla gracza. U Telltale można wypunktować te same wady, i chyba z podobnych powodów – wiedzą, że ich formuła po prostu się sprzeda. I choć Tales from the Borderlands powtarza schematy i powiela ograniczenia poprzednich opowieściówek Telltale, to jednak fabuła została sklecona według mnie z sercem, zapałem i talentem i to jest właśnie jej wyróżnikiem na tle większości gier z tego gatunku. Gorąco polecam, razem z pierwszym sezonem The Walking Dead i The Wolf Among Us.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *