Cuphead
Za każdym razem, gdy odpalałem Cuphead, pokój zamieniał się w magiczne miejsce, przenosząc mnie wehikułem czasu w Zwariowane Melodie. Drewniana komoda z gramofonem na korbkę śpiewała bluesa, kubełkowe krzesło dla gracza zamieniło się w dębowy fotel bujany, za oknem leniwie przelatywał kreskówkowy sterowiec palący fajkę i puszczający dym z tyłka, a w zawieszonym obrazie w czarno białych barwach gwizdała Myszka Miki, przytupując jedną nogą.
Wszystko zostało zburzone po wejściu dowolnej osoby, która podnosząc brew wyskakiwała z tekstem „Co ty za bajki oglądasz, ile ty masz lat?”. Choć trzeba wiedzieć, że pod płaszczem bajkowej i radosnej produkcji skrywa się ciężki w boju kandydat, pretendujący do miana najtrudniejszej gry roku, na modłę soulsowych batalii. Cuphead, utrzymana w stylistyce kreskówek z lat 30-tych, dwuwymiarowa strzelanina, ręcznie rysowana i niesamowicie animowana perełka w świecie elektronicznej rozgrywki. Debiutancki projekt zespołu StudioMDHR, który po 7 latach od zapowiedzi wydał w końcu tytuł, uprzednio sprzedając domy (zastawili je), samochody, kobiety i cokolwiek jeszcze – wszystko po to, by ich wymarzona gra ujrzała światło dzienne przy braku odpowiedniego budżetu.
Zaprezentowana historia z wiadomych przyczyn, nie odgrywa tutaj ważnej roli, co najwyżej barwnie uzupełnia właściwą rozgrywkę. Oto pewnego dnia bracia – Cuphead i Mugman, postanowili zabawić się w kasynie, przegrywając ostatnie pieniądze, a także… swoje dusze. Aby je odzyskać, kubkopodobni bracia muszą pokonać wrogo nastawione osoby, których dusze także uwięził Diabeł. Po rozmowie z dziadkiem czajnikiem i krótkim treningu możemy przemieszczać się po mapie w pojedynkę, jak i ze znajomym w opcji dwuosobowej.
Otwarta mapa, po której poruszamy się Filiżankogłowym w izometrycznym rzucie kamery, pozwala na proste interakcje ze stojącymi postaciami, ograniczającymi się do rozmowy, ze sporadycznymi zleceniami na monetki. Ów waluta może przydać się w sklepiku (na wzór wozu Drzymały), w którym wita nas zawadiackim spojrzeniem tłusty Pan Świń z krótkim wąsem. Możemy od niego nabyć dodatkowe życie, specjalne rodzaje amunicji i ciekawe zdolności efektywnie podnoszące szanse w boss runie.
Pieniądze znajdziemy również w klasycznych sekcjach platformowych „chodzonych w prawo”, o których mogę napisać tylko tyle, że są ciekawym nie tyle dodatkiem, co uzupełnieniem ciągłych potyczek z bossami. Poziomem trudności nie odbiegają zbytnio od reszty, więc przyjdzie nam spadać w przepaść dziesiątki razy, bądź tracić ostatnie życie kilka metrów przed metą. Same wykonanie przypomina nieco leciwe Adventure Island na Pegasusa, z tą różnicą, że przeciwnicy przylatują dosłownie z każdej strony. Zupełnie jak gołębie, kiedy usiądziesz sobie spokojnie na ławce w parku, zajadając kebaba.
Umówmy się jednak. Cokolwiek nie zrobimy, wszystko sprowadza się w tej grze do jednego. Wściekłego strzelania z palca (tak, dobrze przeczytaliście ) w stronę co trudniejszych przeciwników z przypiętą plakietką bossa. A Ci będą nas nękać, zadziwiać, rozśmieszać i posyłać do piachu – za przeproszeniem – do usranej śmierci. Na swojej drodze spotkamy kilkudziesięciu milusińskich, którzy różnią się diametralnie niemal w każdym aspekcie. Od wyglądu, sposobu ataku i poruszania, aż po takie detale, jak reakcje w zachowaniu na poczynania gracza. Każda potyczka podzielona jest na kilka faz pojedynku, zaskakując nas co rusz czymś innym. Podnosząc przy tym poprzeczkę absurdu na niebotycznie wysoki pułap. Bo jak inaczej określić latającą paniusię-samolot, która zamienia się w księżyc z mechanicznie wysuwaną głową i wylatującymi z niej statkami UFO? Albo pirata przywołującego ryby z głowami buldogów. Z transformacją zacumowanego statku w potwora, którego główną bronią jest wiązka energii zasłaniająca połowę ekranu telewizora, wypuszczona z… języczka w gardle. To jest nowy poziom wariactwa. Nie jesteście na to gotowi. Przykładami mógłbym oczywiście żonglować w nieskończoność, jednak słowo pisane nie odda nawet ułamek tego co można ujrzeć na własne oczy.
Jeśli Swego czasu zachwycałeś się grafiką w Raymanie Origins, czy oniemiałeś pod wpływem wizualnego kunsztu Ori and the Blind Forest, to przygotuj się na wypłynięcie gałek ocznych podczas ogrywania Cuphead. Sposób wykonania gry to jakby inna liga.
Jak wyglądają potyczki w Cuphead? Areny do walk ograniczają się do sekcji przyziemnych i tych, w których musimy przecinać powietrze zasiadając za sterami samolotu. Obydwie formy pojedynku, poprzez wysoki poziom trudności wymagają od gracza refleksu, podzielności uwagi i zapamiętywania konkretnych ataków w następujących po sobie fazach potyczki. Gra nagradza cierpliwością i uczeniem się na błędach, bo nie oszukujmy się, ginąć będziemy, dopóty osiągniemy pełną kontrolę nad zadawanymi atakami o różnej maści. Od dziesiątek piór wylatujących w naszą stronę, przez kulki odbijające się po całym ekranie, różnorakie promienie przelatujące o włos, rozbryzgujące na wszystkie strony pociski, po kilka ataków adwersarzy naraz, które wymagają od nas małpiej zręczności.
Od przeskakiwania z dashowaniem na drugą stronę, poprzez strzelanie w ukośnym kierunku, gdy jednocześnie omijamy chmarę wrogich pocisków, czy przelatywanie między centymetrową przerwą promieni, które to będą śniły się wam po nocach. W tych momentach dzieje się tyle, że gdy ledwo ominiemy spadające coś, trafiamy na kolejne przeszkody, przez które lawirujemy niczym w transie. Zapewniam, tu nie ma czasu na zastanawianie. Jeżeli jesteś niedzielnym Januszem, nie dotrwasz do napisów końcowych.
I pomimo, że większość bossów jest statyczna, to batalie, które próbujemy rozgryźć na różne sposoby są dynamiczne i wymagają nie lada refleksu. Na szczęście we wspomnianym sklepiku możemy kupić różne pomoce. Od pocisków w stylu shotguna, po samonaprowadzające się pociski, aż po niewidzialne dashowanie (szybki przeskok odległości z chwilowym zanikiem postaci, która może „przeskoczyć” fragment unikając obrażeń). Przy korzystaniu z pocisków z „palca” ciężko ocenić wagę mocy każdej broni, tak samo jak samą żywotność wroga za sprawą braku paska życia. Ów pasek połowicznie zastępuje linia postępu potyczki ukazana po przegranym pojedynku. Ile to razy klęliśmy z kumplem, gdy nos postaci dotykał ostatniej flagi ukazującej finisz! Nie zliczymy.
Cuphead jest jedną z produkcji, którą warto przejść we dwie osoby, czując specyficzny klimat jak za czasów NES-owego Chip & Dale. Czy kiedy ogrywany był Metal Slug na automatach. Kto poczuł smak tych hitów, ten wie o co chodzi. Kto nie grał ten trąba. Zabawa jest przednia i chociaż bardzo bym się starał, to nie potrafię wymienić jednego elementu składowego, który wysuwa się przed szereg, ponieważ wszystko sprawia, że – mimo częstych porażek – nie schodził nam uśmiech podczas grania. Wspólna śmierć w tym samym momencie, ratowanie kolegi w ekwilibrystyczny sposób, skacząc po innych elementach, samotna i zacięta walka podczas porażki drugiej osoby. Czy częste akcje z tych niemożliwych do zrealizowania „jeden na milion” lub na odwrót – lamerskiego stracenia życia z facepalmem wykonanym przez jednego z nas. Jednak ważne do wyjaśnienia są dwie kwestie.
Primo – z racji podwójnej siły rażenia przeciwników w co-opie, bossowie są twardsi i widać to w momencie, gdy jeden z kompanów zniknie z pola walki. Wtedy starcie trwa krócej, co pomagało w momencie ostatniej fazy potyczki. Secundo – chaos wynikający z przeplataniem się dwóch postaci, tudzież ,,zlewanie” się pocisków z innymi, co sprawia wrażenie dezorientacji. Dla nas nie było to problemem, ponieważ w całości skupialiśmy się na swoich bohaterach, jednak pewne sytuacje trochę przeszkadzały w analizie tego, co dzieje się na ekranie. A jak wcześniej wspominałem, dzieje się naprawdę sporo.
Jest jednak dobra wiadomość. Dla mniej cierpliwych, niedzielnych graczy można wybrać niższy poziom trudności, zaś dla głodnych wrażeń Terminatorów T-1000, po przejściu gry odblokowuje się jeszcze trudniejsza opcja – Expert. Ze znajomym wybraliśmy normalny poziom i to był strzał w dziesiątkę. Dwuosobowe zaliczenie produkcji zahaczało nie tylko o dziecięce kanapowe granie i nostalgiczne wspomnienia, ale też naturalnie wykreowaną radość. Był czas na śmiech i złośliwe docinki, była frustracja połączona z planowaniem. Znalazło się nawet miejsce na zapisywanie na kartce papieru pewnej kombinacji przejścia przeciwników w finałowej ,,ruletkowej” fazie gry, których oznaczaliśmy – UWAGA – gwiazdkami, jako wyznacznik w trudności ich pokonywania.
Cuphead jest jedną z produkcji, którą warto przejść we dwie osoby, czując specyficzny klimat jak za czasów nesowego Chip & Dale. Czy kiedy ogrywany był Metal Slug na automatach. Kto poczuł smak tych hitów, ten wie o co chodzi. Kto nie grał ten trąba.
Jeśli swego czasu zachwycałeś się grafiką w Raymanie Origins, czy oniemiałeś pod wpływem wizualnego kunsztu Ori and the Blind Forest, to przygotuj się na wypłynięcie gałek ocznych podczas ogrywania Cuphead. Sposób wykonania gry to inna liga. Sztuka w najczystszej postaci – za sprawą ręcznie malowanych teł i postaci w symbiozie z animacją – nie tyle zbliżającą się do starszych kreskówek, co przewyższająca je. Iście bajkowe rysunki przypomniały mi stare jak świat animacje Walta Disneya. Tylko, że w bardziej absurdalnym i zwariowanym tonie. Od trochę wypranej kolorystyki z nałożonym filtrem „starej taśmy filmowej” i ręcznych animacji wykonanych przez uzdolnionych artystów, gdzie poszczególne klatki powstały w formie rysunku na kartce. Tysiące słów nie przedstawią jednego obrazu w Cuphead.
Dopełnieniem całości jest bluesowa muzyka, która przypomina romans mafijnej muzyki z szafy grającej i kreskówkowych dżingli. Dynamiczna trąbka i perkusja, leniwy puzon, wyrafinowany fortepian plus dźwięki wyrwane ze starych animacji typu Kaczor Donald, czy Myszka Miki. Można się zakochać.
Wydawałoby się, że po wylanym wiadrze słodkości z mojej strony, nie pozostało nic innego jak zakończyć recenzję z przyklepaną dychą. Niestety „filiżankogłowy” w wersji na komputery osobiste, posiada dosyć liczne błędy. Kilka razy zdarzyło się, że obraz zamarzł i trzeba było uruchomić grę od nowa. Były problemy z wykryciem pada, a także różne zależności, które uniemożliwiały zakończenie fragmentu gry. Niech za przykład posłuży figlarna małpa z końcowego etapu, która w pewnym momencie zacinała się i nie sposób było zaliczyć bossa bez wymuszonego resetu. Błędem jaki można znaleźć jest nawet kolorystyka ubioru głównego bohatera. W jednej scenie ma żółte rękawiczki i brązowe buty, a w kolejnej – białe i żółte. Aż przypomina mi się absurd Kaczora Donalda, który normalnie ma odkryty kuper, a podczas kąpieli zakryty jest ręcznikiem.
Cuphead to podróż do bajkowego świata, oderwanego od rzeczywistości, tak wspaniale barwnego i dającego naturalną radość z pokonywania przeszkód. Trudność nie sprawia, że gotujemy się w sobie niczym czajnik. Wraz z progresem grającego, czuć, że nasze starania i dążenie do celu przynosi wymarzony skutek. Za powłoką bajkowej animacji i soulsowej rozgrywki, kryje się zarówno młodzieńcza cząstka nas, jak i tęsknota za tytułami uczciwymi, bez grama sztuczności. Wykreowanymi nie przez wielkie korporacje, a przez małe studia, które czują magię starej szkoły, a nie pieniądza. Cuphead jest jedyny w swoim rodzaju. Jest genialny. Jest topowym indykiem na kanapowe granie.