Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play

Life is Strange: True Colors

W 2017 roku Deck Nine stworzyło samodzielny dodatek do Life is Strange zatytułowany Before The Storm. Produkcja ta została ciepło przyjęta przez graczy. Nie dziwi więc fakt, że na True Colors czekało mnóstwo osób. Pierwsze zapowiedzi zwiastowały świetną produkcję, która będzie godnie reprezentowała serię. Ja sama jednak miałam małe obawy, gdyż druga część nie przypadła mi do gustu. Był to powód, dla którego nie kupiłam tego tytułu na premierę. I bardzo teraz żałuję. True Colors jest dokładnie tym, czego oczekiwali fani „jedynki”.


Tak jak można się spodziewać, historia odcina się od wydarzeń znanych z poprzednich części i prezentuje nowych bohaterów. Protagonistką True Colors jest Alex Chen, młoda kobieta z traumatyczną przeszłością, która szuka nowego miejsca do życia u swego brata, Gabe’a. Przeprowadza się więc do Haven Springs, pięknego miasteczka położonego w Kolorado. Jednak prawdziwym powodem odwiedzin u brata nie jest próba spalenia za sobą mostów, lecz ukrycie swoich mocy przed innymi. Darem (czy może raczej klątwą) głównej bohaterki jest bowiem odczuwanie innych emocji.  Do tej pory Alex nikomu  o tym nie powiedziała, nawet swojej psycholog. 

Niedługo po zadomowieniu się w Haven Springs, jej spokój zostaje zaburzony przez tragiczne wydarzenie, które wpłynie na życie codzienne wszystkich mieszkańców miasteczka. To, co pozostali uznają za przypadek, według Alex było z góry zaplanowanym działaniem. Jej celem będzie znalezienie sprawcy rzekomego wypadku. Nie wie ona jednak, że będzie to miało konsekwencje, które odwrócą małomiasteczkowe życie do góry nogami.

Na szczęście Alex nie będzie sama. Pomogą jej Ryan, czyli najlepszy przyjaciel Gabe’a, oraz Steph, która znana jest głównie z Before the Strom, gdzie odegrała ważną rolę w historii. Wtedy była zwykłą uczennicą Blackwell Academy, a teraz prowadzi lokalną stację radiową. Wracając jednak do tematu, to właśnie z nimi spędzi najwięcej czasu. Jednak naszym najważniejszym „towarzyszem” będzie moc, która pozwoli protagonistce odkryć nie tylko tożsamość mordercy, lecz też samą siebie.


Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play


Opowieść gra pierwsze skrzypce, więc szkodliwe dla twórców byłoby zrealizowanie jej w słaby sposób. I tak na szczęście się nie stało. Obawiałam się, że Amerykanie nie dadzą rady napisać dobrej fabuły oraz nowych bohaterów, bo w przypadku BtS mieli prawie wszystko podane na tacy. Jednak jest kompletnie inaczej niż początkowo przypuszczałam. Historia została napisana naprawdę dobrze, i zaskakuje wieloma elementami psychologicznymi. Niestety opowieść jest dosyć przewidywalna. Czasem wiedziałam o czymś nawet parę epizodów wcześniej. Mimo tego, historia wciąga od początku do końca.  Muszę jednak potępić Deck Nine oraz Square Enix za brak polskiej wersji językowej. Nie rozumiem kompletnie tej decyzji; w Polsce jest wielu fanów Life is Strange, którzy z przyjemnością by pograli w najnowszą część po polsku. Myślę, że wtedy byłaby większa liczba sprzedanych kopii. Jednak jeśli ktoś postanawia zasiąść do gry z obawą o poziom angielskiego (swojej jego znajomości, czy też tego w grze),  to na spokojnie, jest on na podstawowym poziomie i jestem pewna, że nie będziecie mieli większych problemów z zrozumieniem kwestii. Należy tylko znać niektóre terminy z angielskiego slangu.

Dzięki True Colors mogę wreszcie stwierdzić, że każda część jest inna, a najnowsza pokazuje to najlepiej. Tym razem skupimy się na umysłach ludzi i ich emocjach.  Choć temat ten jest długi jak rzeka, to zrealizowano go w przyzwoity sposób. Wchodzenie w „głąb mózgu” bohaterów jest bardzo ciekawą rzeczą, ale też trochę niepokojącą, gdyż niektóre myśli są naprawdę przerażające. Dosłownie każdy w mieście ma sekrety, które możemy odkryć. Niestety ma to też swoje konsekwencje. Alex po wejściu do myśli jakiejś postaci będzie czuła dokładnie to samo co dana osoba. Niekiedy może to doprowadzić do wielu mrocznych scen, które pomimo tego, że są krótkie, to pokazują prawdziwą naturę nie tylko „pacjenta”, lecz też samej protagonistki. Tak sobie piszę o tym wszystkim, ale dlaczego właściwie musimy przeglądać czyjeś myśli? Głównym powodem jest uspokojenie człowieka. Dotyczy to każdej złej emocji, nawet smutku. Najciekawsze jest to, że osobą, która skrywa najwięcej emocji, jest główna bohaterka. I to właśnie uszczęśliwianie innych pomoże nam odkryć sekrety i fobie Alex, które głęboko ukrywa. Choć miasteczko piękne, to ludzie kurwy już nie.

True Colors zapamiętam na długo nie tylko przez opowieść i bohaterów, lecz też przez małomiasteczkowy klimat. Po pierwszych minutach, gdzie rozmawiamy z naszym psychologiem, nareszcie dochodzimy do głównego miejsca akcji, Haven Springs. Wita nas piękny most pełen kwiatów oraz nasz brat. W środku miasto wygląda jeszcze lepiej. Budynki wręcz żyją w symbiozie z naturą, a mieszkańcy na pierwszy rzut oka wydają się być mili i pomocni. Bardzo przyjemnie się chodzi po ulicach miasteczka, a przeróżne festiwale tylko te uczucie potęgują. Tak szczerze, to tęsknię za Haven Springs. Jestem pewna, że kiedyś znów zagram w True Colors tylko po to, aby tam pobyć.

Seria Life is Strange może się pochwalić wieloma świetnie napisanymi postaciami. Do tej listy możemy teraz dodać bohaterów z True Colors. Nie spotkamy tutaj żadnych osób typu Chloe z „jedynki” (piszę to, dlatego że niektórym ta postać nie pasowała), lecz występuje nawet duża różnorodność charakterów, dlatego każdy znajdzie kogoś z kim może się zżyć. Bohaterowie mają świetnie napisane kwestie i szybko się do nich przywiązujemy. Tak jak w poprzednich częściach, tutaj też można romansować. Mamy dwóch kandydatów: Ryana oraz Steph. W moim przypadku była to właśnie druga postać, i muszę powiedzieć, że wątek miłosny związany z nią jest dobrze zrobiony, lecz czułam mały niedosyt. Było za mało momentów z nimi.  Alex może oczywiście pozostać singielką, ale czy ma to sens?


Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play


W kwestii gameplayu może niewiele się zmieniło wobec poprzednich części, lecz trochę  elementów dodano. Mamy tutaj do czynienia z typową przygodówką dopieszczoną sporą liczbą wyborów, które będą miały większe lub mniejsze konsekwencje. I właśnie o opcjach wyboru chciałabym pomówić. Jestem rozczarowana faktem, że istnieją takie, które uznawane są za ważne, lecz okazuje się, że nie będzie żadnych konsekwencji. Jeszcze w pierwszym epizodzie nie zwracałam na to uwagi, bo to początek, ale później takie sytuacje się powtórzyły. Na szczęście jednak jest to mniejszość; większość wyborów jest ważna i doprowadza gracza do jednego z sześciu zakończeń (choć i wtedy pojawia się jeden problem).  Co do nowości, to można zauważyć, że dodano poboczne wybory. Jak można się domyślić, w niektórych przypadkach wcale nie musimy decydować, ale jednak warto coś wybrać, gdyż zawsze możemy się czegoś nowego dowiedzieć. Konsekwencji nie ma w ogóle, więc spokojnie możemy wydawać byle jakie decyzje.

Chciałabym ponownie zagłębić się w temat mocy Alex, lecz tym razem w to, jak wchodzenie w umysł ludzi działa w ruchu. Aby taką czynność w ogóle wykonać, dana postać musi czuć mocne emocje. Dopiero wtedy możemy zaczynać. Sam proces nie jest jakoś skomplikowany, powiedziałabym nawet, że jest zbyt uproszczony. Po prostu wchodzimy w świat widziany jego oczami i szukamy przedmiotów, które mogą go uspokoić. I tyle. Tylko fabularnie może być ciężko. Możemy także wykorzystać naszą moc do odblokowywania nowych dialogów z postaciami, które mogą popchnąć przebieg naszej sprawy morderstwa do przodu. Niby proste, lecz może dać niemałą frajdę.

I teraz przechodzimy do mojego ulubionego tematu, czyli do mini-gierek. Jest ich mnóstwo, a co najlepsze, genialnie się w nie gra! Większości z nich jest poboczna, lecz zdarzają się także fabularne, i to one są najlepiej zrealizowane.  Pierwszą mini-gierką będą automaty, w których możemy zagrać w platformówki 2D.  Możemy zdobyć na tych urządzeniach najlepszy wynik, lecz będzie to naprawdę trudne. Szkoda, że inne mini-gierki są o wiele łatwiejsze. Moim zdaniem powinno zostać dodana możliwość wybrania poziomu trudności, gdyż np. w piłkarzykach pokonywałam każdego 5:0. Przez to nie czułam żaden satysfakcji z wygranej. Co ciekawe, możemy wykorzystać moce do rozwiązania niektórych pobocznych zagadek. Możemy m.in. dowiedzieć się… ilości żelków w słoiku.

Zasiadając do tytułu, myślałam, że będziemy mieli do dyspozycji całe miasteczko. Niestety się myliłam. Dostaniemy tylko najważniejszą dzielnicę Haven Springs, co mnie trochę rozczarowało. Natomiast miasteczko samo w sobie jest pełne aktywności pobocznymi. Oprócz wchodzenia w interakcję z przedmiotami, dzięki którym możemy dowiedzieć się wiele o danej postaci, mamy jeszcze małe misje poboczne. Niekiedy zdarzy się okazja, by komuś pomóc. Często trzeba po prostu wejść w umysł bohatera, lecz czasami musimy pogadać z innymi postaciami oraz zdobyć dobrze ukryte rzeczy. Za wykonanie zadanie dostaniemy osiągnięcie, więc chyba warto.


Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play

Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play


True Colors działa na tym samym silniku co druga część, czyli na Unreal Engine 4. Widać, że twórcy zaliczyli duży graficzny postęp. Postacie i mimika dalej stoją na wysokim poziome, a oświetlenia i odbicia czasami mogą być naprawdę zachwycające. Jednak nie mogłam dokładnie dostrzec piękna gry, gdyż często miałam problemy z doładowywaniem tekstur. Czasami ładowały się nawet parę sekund! Oprócz tego jeszcze małe kłopoty z animacją, gdzie zdarzały się tzw. „T-Pose”, jednakże nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo.

Muzyka. Czy ktoś w ogóle się obawiał o jej poziom? Chyba nikt. Każda część oferowała nam rewelacyjną ścieżkę dźwiękową, którą do dziś większość z nas słucha. Utwory pochodzą od różnych artystów, gdyż duża liczba kawałków jest na licencji. Jednak istnieją także twory oryginalne skomponowane przez grupę muzyczną Angus & Julia Stone. Te utwory także są na wysokim poziomie.

<

p style=”text-align: justify;”>

MOJE 3 GROSZE

VenomVenom

Do Life is Strange jako serii mam stosunek raczej ambiwalentny. Doceniam styl artystyczny i ścieżkę dźwiękową, która regularnie rozbrzmiewa w moich słuchawkach od x lat, jednak nigdy nie uważałem tych gier za objawienia narracyjne. Żeby tego było mało, w moim osobistym rankingu LiS2 jest znacznie wyżej od przygód Sama i Maxa Max i Chloe. Tak, powiedziałem to – historia Diazów zamiata podłogę „jedynką”. Ba, Before the Storm również znajduje się wyżej w moim rankingu. Chociaż nie pałam już przesadnym entuzjazmem do interaktywnych filmów (przejadły mi się mniej więcej po premierze drugiego sezonu The Walking Dead), to i tak z braku laku staram się być z nimi na bieżąco. O True Colors nie wiedziałem dosłownie nic. Ominąłem wszystkie wieści o tej grze, włączając ją po raz pierwszy podchodziłem z raczej czystą głową. Nastawiłem się na dobrą muzykę i klimat prowincjonalnego miasteczka i właśnie to dostałem. Końcówka pierwszego odcinka pozostawiła mnie nawet w małym osłupieniu, przez co nagle poziom mojego zainteresowania wystrzelił momentalnie w kosmos. Dlatego tym bardziej szkoda, że koniec końców jest to typowa, do bólu generyczna małomiasteczkowa opowieść, której tajemnice co poniektórzy rozwikłają już na starcie drugiego epizodu.

Serio, nie ma tutaj niczego, co mogłoby się wyróżniać. Historia jest oklepana do bólu i cholernie naiwna, tak samo jak główna bohaterka. Standardowo już dla LiS wybory nie mają zbyt wielkiego znaczenia, scenariusz swoje, bohaterowie swoje. W ogólnym rozrachunku nic nie zmienia czy danej osobie naplujemy w twarzy, czy pomożemy przejść przez jezdnię. Jako plus można traktować względną dowolność w kreowaniu osobowości Alex i jej podejścia do mieszkańców miasteczka. Skoro już zszedłem na urbanistyczne aspekty True Colors, to wypadałoby wylać żale na kameralność Haven Springs. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że w grze znajdują się całe dwie ulice, cztery domy i park. Oprócz tego dwa, alby trzy razy wyjdziemy na chwilę poza tereny miasta. Dla mnie taka hermetyczność działa na niekorzyść, sprawia wrażenie produkcji zrobionej na chybcika, po kosztach, byleby tylko nie nadwyrężać level designerów (i przy okazji całej reszty zespołu). Szczególnie biednie wygląda to w porównaniu z LiS2, które u podstawy było filmem drogi, żonglującym motywami i lokacjami. Life is Strange: True Colors złe nie jest. Jest żadne.

To jeden z tytułów, po który można sięgnąć, kiedy nie ma nic lepszego na horyzoncie. Mając dwa wolne wieczory warto się pochylić nad życiorysem Alex (i jej playlistą!), jednak radzę się nie nastawiać na opowieść, która odmienia Wasze życia. Łatwiej będzie uniknąć rozczarowania.

Ocena: Można sprawdzić. 

Warto wspomnieć także o dodatku pt. Wavelength, gdyż jest tak krótki, że nie warto robić o nim osobnej recenzji. Czas akcji dzieje jeszcze przed wydarzeniami z True Colors. Wcielamy się w Steph Gingrich, która dostaje pieczę nad lokalną stacją radiową KRCT. Będziemy widzieć jej zmagania z pracą w różnych porach roku. Niestety protagonistka będzie wspominała dobre i złe momenty znane z pierwszej części, dlatego gra pyta przed rozpoczęciem dodatku, czy graliśmy w „jedynkę” i jakie zakończenie wybraliśmy. Wkurzające jest to, że twórcy dalej sprytnie unikają odpowiedzi, który końcowy wybór jest kanoniczny. Ogólnie to mało dowiemy się nie tylko o samym Haven Springs oraz ich mieszkańcach, lecz też o dziwo o Arcadia Bay. I z tego powodu jestem kompletnie rozczarowana dodatkiem, gdyż prawie niczego nowego nie dowiemy na temat naszego ukochanego miasta. Nawet spotkanie z postacią z „jedynki” da niewiele.

Gdybym miała określić gameplay w Wavelength jednym zdaniem, to byłoby to symulator stacji radiowej, gdyż to właśnie tam będziemy większość czasu siedzieć. Miałam nadzieję, że zostanie on zrealizowany w świetny sposób, bo potencjał był wielki, lecz niestety Amerykanie go nie wykorzystali, tworząc tytuł nudniejszy niż Symulator Kozy. W każdym dniu mamy prawie te same główne zadania: puścić jakąś muzyczkę, przeczytać parę reklam i odebrać telefony od słuchaczy, w których będziemy… w pewnym stopniu decydować o ich przyszłości (brzmi to absurdalnie, lecz tak naprawdę jest). I tyle. Poboczne aktywności kompletnie nie zachęcają do ich wykonania (no może oprócz rozegrania meczu piłkarzyków, na to zawsze jest czas), a końcówka mnie rozczarowała, gdyż oczekiwałam powrotu pewnej postaci z pierwszej części, a nic nie dostałam. Ciekawą rzeczą jest dodanie aplikacji randkowej, w której możemy spotkać wiele interesujących i pięknych kobiet. Do prawie każdej z nich możemy zagadać, lecz trzeba się mieć na baczności: niektóre mogą okazać się botami.

Jedynym powodem dla którego można by pograć w DLC jest muzyka. Jako że jesteśmy w stacji radiowej, to w międzyczasie usłyszymy o wiele więcej utworów muzycznych niż w przypadku „podstawki”. Będzie także ich większa różnorodność. W przeciwieństwie do True Colors, tutaj możemy usłyszeć każdy gatunek muzyczny, co dla mnie jest dużym plusem, gdyż każdy może znaleźć coś dla siebie.

Dodatek Wavelength oceniam na mocne 5/10, gdyż w ogólnie nie wciąga i jedynie co może zaoferować, to rewelacyjną muzykę. Bardzo słaby symulator zarządzania stacją radiową.


Life is Strange: True Colors | Recenzja | Cross-Play


Podsumowując. Life is Strange: True Colors to według mnie wielkie zaskoczenie 2021 roku. Fani serii się nie rozczarują, gdyż najnowsza część jest tak samo dobra jak „jedynka”. Dostajemy wielce dobrą historie, która wgłębia się w ciężkie tematy o ludzkich emocjach i zachowaniach. Będziemy mieli do czynienia także z niezapomnianymi bohaterami, rewelacyjną ścieżką dźwiękową, przyjemnymi mini-gierkami oraz niekiedy z zachwycającą oprawą graficzną. Jednak jeżeli nie spodobała wam się pierwsza część, to raczej będziecie mieli takie samo zdanie na temat „trójki”. Jedynie do czego mogłabym się przyczepić, to do długości. Grę przeszłam w 10 godzin, co jest naprawdę krótkim wynik patrząc na poprzednie odsłony (ba! Nawet w BtS spędziłam więcej godzin, a jest samodzielnym dodatkiem). Czuję wielki niedosyt. Chcę więcej!  W pełni zasłużona ocena Must-Play. 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *