Streets of Rage 4
LizardCube to dość młoda ekipa w branży gier, która dała się poznać dotychczas światu z odświeżonej wersji Wonder Boya. Więc mogło by się wydawać, że Francuzi w przypadku kolejnego projektu za jaki się zabrali porwali się z motyką na słońce. Panowie bowiem (we współpracy z DotEmu i Guard Crash Games) postanowili po bagatela ponad 20 latach, przywrócić do łask serię pamiętającą jeszcze czasy poczciwego Mega Drive’a, o której mogłoby się wydawać zapomniała nawet Sega.
Jednak w przeciwieństwie do wspomnianej wyżej platformówki, w przypadku Streets of Rage nie pokuszono się o pójście na skróty, i dostarczono nam na dobrą sprawę całkowicie nową odsłonę, z której będą zadowoleni zarazem nowi w temacie, jak i starzy wyjadacze pamiętający czasy 16-bitowca „ojców” Sonica. Tym bardziej, że ekipie z Paryża udała się rzecz niebywała, połączyli bowiem staroszkolną rozgrywkę w nowym wydaniu, i mogę uspokoić tych nieco bardziej niecierpliwych. Wyszło im to po prostu rewelacyjnie.
Streets of Rage 4 to typowy przedstawiciel gatunku beat’em up, który w swoim czasie cieszył się sporą popularnością, i bezpośredni kontynuator poprzedników. Mamy tu bowiem kolejnych złych gości, którym marzy się władza w mieście. A my po dziesięciu latach wracamy w znajome rejony z zamiarem wymierzenia sprawiedliwości i porządku w mieście za pomocą pięści oraz siarczystych kopniaków. Zostawmy jednak na bok zawiłości scenariusza, będącego tak na dobrą sprawę tylko kolejnym pretekstem do tego by wrzucić nas w dwunastoetapową rozgrywkę. Gdzie będziemy klepać kolejnych przeciwników z obowiązkowym bossem na końcu każdej zróżnicowanej planszy. Sama gra nie sili się na jakąś specjalną rewolucję w serii, i tak na dobrą sprawę dostajemy tu starego dobrego Streets of Rage’a. I jest to bardzo dobra wiadomość, tym bardziej że takie stare grzyby jak ja bardzo szybko odnajdą się w tym co nam tu zaserwowano. Szczególnie, że mamy tu do czynienia z oldschoolem pełną gębą. I cieszy fakt, że sami twórcy nie poszli za modą i nie próbowali na siłę zrobić z tej gry jakiejś trójwymiarowej wydmuszki. Serwując nam pięknie podaną, i co najważniejsze ręcznie rysowaną grafikę 2D. Dzięki temu nie tylko zachowano ducha serii gdzie klimat aż wylewa się z ekranu, ale również rewelacyjnie powciskano pewne smaczki które rozpoznają od razu fani poprzedników. Przy tym patrzy się na to z ogromną przyjemnością, ciesząc michę z każdej animacji.
Muzycznie przygrywa nam tu ta sama elektroniczna nuta, jaka wzbogacała poprzednie odsłony, i mimo tego że cała ścieżka dźwiękowa została napisana przez Olivera Deriviere’a, to dobrym ruchem było zaproszenie do współpracy Yuzo Koshiro i Motohiro Kawashimy. Czyli twórców, którzy pracowali przy poprzednich odsłonach serii. Dzięki temu nadali tym dźwiękom nieco swojego stylu, tak dobrze rozpoznawalnego przez fanów.
W Streets of Rage 4 na dobry początek oddano w nasze ręce czterech zróżnicowanych bohaterów do wyboru, dwójkę powracających weteranów serii: Alexa Stone’a i Blaze Fielding, oraz dwóch debiutantów Cherry Hunter (córkę Alexa Huntera) i Floyda Iraia’e (wzmocnionego cyberwszczepami przez Dr. Zan mięśniaka). Każdą z tych postaci gra się całkowicie inaczej, więc każdy powinien tutaj znaleźć swojego ulubieńca. A przecież na odkrycie czeka tutaj jeszcze kolejnych dwunastu zawodników. I co chyba najważniejsze gra się w to po prostu świetnie, od razu czuć że przyłożono się tutaj do roboty. Każdy cios, każde zagranie, i każde sklepanie przeciwnika autentycznie przywołuje nie tylko wspomnienia odsyłając nas do starych czasów, ale również wywołuje od razu uśmiech na twarzy. Zachęcając do ciągłego brnięcia do przodu, i budowania coraz większego licznika combosów, które przekładają się też na większy bonus punktowy.
Mimo tej całej staroszkolnej otoczki, nie zabrakło tu również miejsca na pewną nowość, co mam na myśli? A mianowicie to, że możemy wykonać również pewien atak specjalny, który zabierze nam trochę paska życia. Żeby go odzyskać musimy nie dając się uderzyć przeciwnikom, sami ich odpowiednio sklepać. To wprowadza do gry pewną dozę ryzyka i pewnej strategii, gdzie musimy rozważyć czy w danej chwili tego typu zagranie przyniesie nam jakiekolwiek korzyści, czy też nie. Co potrafi wywołać w nas dodatkowe pokłady adrenaliny, ale również sprawić że będziemy cieszyć się z udanego zagrania.
Jak już wspominałem mamy tu oldschool pełną gębą, co niestety niesie za sobą również pewną bolączkę, która przez cześć osób może po prostu być postrzegana jako jej największa wada. Mianowicie, pierwsze przejście całości i ujrzenie napisów końcowych zajęło mi na dobrą sprawę gdzieś około trzech godzin, i to w biorąc pod uwagę że kilka razy zdarzyło mi się powtarzać jeden z etapów. Z czego najwidoczniej zdawali sobie sprawę sami twórcy dodając do gry kilka dodatkowych trybów, mających za zadanie przytrzymać nas przy tym tytule trochę dłużej.
Takie arcade, to nic innego jak wariacja trybu story z tą różnicą, że dostajemy tu określoną ilość żyć i musimy przejść całość za jednym razem, gdy nam się to nie uda to zaczynamy zabawę od początku, bez żadnej możliwości kontynuacji. Boss Rush, jak sama nazwa wskazuje to tryb gdzie zmierzymy się z samymi bossami, których mieliśmy okazję napotkać na końcu każdego z dwunastu etapów. Za to w Battle zostajemy wrzuceni do starć przypominających klasyczny versus, i jak dla mnie ten tryb jest całkowicie zbędny. Gdzie tak na dobrą sprawę traktuje go jako swoistą zapchaj dziurę.
Zawsze możemy również wydłużyć sobie zabawę, zwiększając sobie poziom trudności. Tym bardziej, że gra jest tak skonstruowana, że chce się do niej wracać choćby na tę przysłowiową godzinkę. I uczyć na pamięć każdego możliwego zagrania, doskonaląc swoje umiejętności i śrubując wynik punktowy, by dostać jak najlepszą ocenę. Natomiast wisienką na torcie jest tak naprawdę tryb multiplayer, przy którym sama gra jeszcze bardziej zyskuje w oczach. Nie ma w końcu nic przyjemniejszego jak przejście całości z kumplem, czy z rodzeństwem. Gdzie wzajemnie oklepuje się zgraję przeciwników i można liczyć na pomoc drugiej osoby, i pewną rywalizację. Dlatego trochę boli, że w czterech jednocześnie można tak na dobrą sprawę grać tylko na wspólnej kanapie, a online jedynie w dwójkę. Tym bardziej, jak weżniemy pod uwagę, że w dzisiejszych czasach ciężko jest zebrać cztery chętne osoby (mi się nie udała ta sztuka) do wspólnego kanapowego grania. Nie postrzegajcie jednak tego za wadę, tylko takie sobie marudzenie recenzenta, który się po prostu czepia.
Streets of Rage 4, to spełnienie mokrego snu fana serii, który zjadł zęby na poprzednikach i za gówniarza wydał sporo kasy w salonach arcade. Jest to najlepszy powrót zapomnianej marki od kilku dobrych lat. Świetne wykonanie idzie w parze że świetnym gameplayem, który mimo upływu lat nie zestarzał się wcale. Pokazując, że jest miejsce na tego typu gry, mogące mimo krótkiego trybu story starczającego zaledwie na trzy godziny, przykuć na dłużej. O ile tylko damy jej szanse i będziemy chcieli śrubować swoje wyniki oraz doskonalić umiejętności. Pozycja obowiązkowa dla osób twierdzących, że gry kiedyś były lepsze, zaś dla młodszych kawał wspaniałej historii w nowym wydaniu. Kupować i grać.
Trzeba się zabrać za zakup pudełkowej wersji, dla mnie jednak te 3 h trybu story/arcade to taki lekki ukłon w stronę młodych graczy i pójście wstępnie na modne myślenie dzisiaj ilość czasu gry – cena, bitka chodzona w klasycznym stylu to godzinka maks, tak żeby nie wnosić ze sobą momentów znużenia, przy tym winna być wymagająca w celu posiedzenia właśnie przy niej dłużej. Piszesz jednak, że gra się wyśmienicie, duch trylogii zachowany, więc pewnie jest zajebioza. Aż leci mi w głowie muza Yuzo nananananannanananatyryryryrynanananan.
A najlepiej zagrać we dwóch – z kumplem przy browarku jak za dawnych lat =]
Popieram, najlepsza nowa chodzona bitka na rynku. Skończyłem. Dobry stuff.
Pchan senpai uderza z recenzją. Długo mi zeszło, bo myślałem, że popłyniesz, a tu tekst do przeczytania podczas porannej wizyty w kibelku 🙂
Najlepszy w bitkach był właśnie co-op z kumplami na kanapowym lub na automatach i próba przejścia na jednym żetonie. Na pewno jest to trochę sentymentalna podróż na 3h, właściwie można przejść grę ze znajomkiem przy piwie na weekendzie. Czyli powrót do lat 90. pełną gębą. Osobiście nie grałem, ale w Double Dragon się zagrywałem z kumplem trochę, więc z chęcią bym kiedyś zagrać (Pchan bierz konsolę i robimy zlot u Gomlina haha). Do tekstu nie można się przyczepić, bo nie ma bardzo do czego. Dzięki za reckę i czekam na kolejne, może jakieś eroge z twojej kolekcji hehe
Propsy 😉
Dzięki Pchan za recenzję. 🙂