Call of Juarez: Gunslinger
Dobry port świetnej gry, można brać. Co to znaczy, że to słaba rekomendacja? W takim razie usiądź obok, polej sobie kawy i posłuchaj co wujek Silas ma do powiedzenia, być może odkryjesz na nowo sens gamingu.
Pierwotnie Gunslinger wyszedł na PlayStation 3 i Xboxa 360, z powodzeniem ominął aktualną generację konsol, żeby ostatecznie wylądować telemarkiem na Switchu. I bardzo dobrze, albowiem – wierzcie mi – jest to najlepsza opcja dla każdej ze stron. Najnowsza część Call of Juarez w maju będzie obchodziła 7 lat. Słownie: siedem! Też jestem w szoku jak szybko to zleciało, pamiętam, jakby to było wczoraj. Morska bryza polskiego wybrzeża smagała me lico, kiedy wieczorami zatapiałem się w opowieściach Silasa Greavesa. Właśnie narracja jest najmocniejszym punktem Gunslingera. Była wtedy, w 2013 roku, jest i teraz, pochłania na całego. Pomimo swej prostoty, opowieść o zemście jest poprowadzona w tak nietypowy i niespotykany sposób, że najzwyczajniej w świecie urzeka od pierwszych minut. Właściwie cała gra nie zestarzała się praktycznie w ogóle, równie dobrze mogłaby mieć dopiero co premierę po raz pierwszy i nikt by się nie zorientował. Lecz to nie jest tak, że żadnych zmian względem pierwotnego konsolowego wydania nie ma. Są, a jakże, na tyle istotne, że port na konsolę dużego N jest najlepszym możliwym wyborem, żeby się zapoznać z życiowymi zmaganiami Silasa.
Gunslinger, w momencie debiutu na PlayStation 3 odstawał pod względem technicznym od reszty konkurencji. Szczególnie jeśli chodzi o rozdzielczość. Na Switchu praktycznie wszystkie bolączki tamtej wersji zostały poprawione. Gra chodzi ultra płynnie, w trybie handheldowym jest śliczna, w stacjonarnym nie jest już aż tak pięknie, ale nadal bardzo ładnie. Na dużym ekranie dostrzec można elementy otoczenia, które szybko przypominają w jakim okresie pierwotnie gra wyszła, nie jest to absolutnie minus, ale warto to odnotować. Po przejściu dwóch misji na TV wróciłem do grania na małym ekraniku. I tak czyniłem aż do samych napisów końcowych. W moim odczuciu największą zmianą i największym plusem jest dodanie celowania przy użyciu żyroskopu. Ten ficzer powinien zostać wprowadzony we wszystkich konsolowych strzelankach, koniec kropka. Nie wiem jak do tej pory mogłem funkcjonować bez mikro poprawek położenia celownika poprzez przechylenie konsoli. Nie od dziś wiadomo, że celowanie gałkami nie jest precyzyjne, nieważne kto ile gra na padzie, prędzej czy później każdy stanie przed sytuacją, której każde wychylenie gałki w lewo i prawo będzie skutkowało ominięciem celu i spektakularnym pudłem. Dzięki żyroskopowi można w szybki i skuteczny sposób poprawić położenie celownika, i muszę przyznać że sam byłem w szoku jak bardzo tak małe udogodnienie potrafi przełożyć się pozytywnie na komfort grania.
Wcześniej wspomniałem, że Call of Juarez mógłby bez problemu wyjść w tym roku jako nowa gra i nikt nie przywiązałby do tego zbyt dużej wagi. Jest tak za sprawą oprawy graficznej, która nie zestarzała się praktycznie w ogóle. Komiksowy styl w którym kontury modeli są pociągnięte grubszą kreską wygląda świetnie, podobny zabieg zauważyć można w serii Borderlands, gdzie każda gra z osobna nadal jest ładna, a między częściami zamiast rewolucji, następuje ewolucja. Ten styl tak ma i to się ceni. Za następne siedem lat nic się nie zmieni, Gunslinger będzie wyglądał nadal tak samo dobrze dzięki kierunkowi obranemu przez deweloperów. Albowiem gra Techlandu jest stylizowana na komiks nie tylko graficznie – wstawki filmowe i wprowadzenia ważnych fabularnie postaci utrzymane są w konwencji komiksowych paneli. W tych drugich ponownie widać inspiracje Borderlandsami, gdzie poszczególni bossowie przed wejściem na arenę odtwarzali mini scenkę z planszą graficzną prezentującą oponenta. Gra wygląda pięknie w ruchu, jednak nie obyło się bez zgrzytów, przez lwią część zabawy nie uświadczymy większych problemów – chyba, że ktoś niewidzialne ściany uważa za problem – natomiast pojawiają się dwa momenty, w których liczba klatek odczuwalnie spada. Niestety deszcz to nemesis Silasa, przez który porusza się jakby w spowolnionym tempie. Na szczęście oba fragmenty gry nie trwają przesadnie długo i patrząc przez pryzmat wszystkich czternastu fabularnych „wspomnień” rewolwerowca nie jest to wielki minus. Same wspomnienia są poprowadzone w niesamowity sposób, każdy poziom w grze jest opowiedziany przez narratora (tak, Silasa Greavesa), który opowiada o straconym życiu paru nieznajomym osobom w barze. Moc takiego podejścia do opowieści drzemie w tym, że rewolwerowiec w niektórych miejscach ma już zatartą pamięć i niejednokrotnie to co mówi nie pokrywa się z faktycznym stanem rzeczy. W takim przypadku gra cofa się w czasie, zmienia lokacje, stawia przed nosem nowych przeciwników, innymi słowy niejednokrotnie udaje się jej nas zaskoczyć. Tego samego jednak nie można powiedzieć o samej mechanice.
Powiedziałbym, że pod względem rozgrywki Call of Juarez stoi bliżej automatowych celowniczków na szynach, niż strzelanek pokroju Dooma. Nie ma tutaj otwartych przestrzeni, nie ma alternatywnych dróg dojścia do celu. Lecimy jak po sznurku, na każdym kroku potykając się o przeciwników stojących jak słupy soli za przeszkodami. Wygląda to mniej więcej jak Red Deadowe strzelanie do kaczek w postaci bandytów zbiegających ze wzgórza, właśnie takim scenariuszem kończyło się większość misji w Red Dead Redemption 2. Gunslinger przynajmniej ma pomysł na siebie i wprowadza system znany z Bulletstorma, gdzie zabójstwa są kategoryzowane i odpowiednio punktowane. Zwykłe zabicie? Pięćdziesiąt punktów doświadczenia. Strzał w głowę? Stówka. Im szybciej będziemy pozbywać się bandziorów celnymi strzałami, tym wyżej urośnie nasz mnożnik punktów, co z kolei przełoży się na zdobyte punkty doświadczenia, za które kupimy nowe umiejętności. Nowe umiejętności przekładają się na wydłużone spowolnienia czasu, więcej życia, amunicji, nowe bronie, itp. Wszystko sprowadza się do tego, że im lepiej się strzela, tym ma się łatwiej w późniejszej fazie gry oraz ewentualnej Nowej Grze+, pozwalającej zdobyć pozostałe umiejętności lub ominięte znajdźki. Nad znajdźkami warto się pochylić na dłużej, ponieważ przedstawiają fakty z Dzikiego Zachodu. Ponieważ sama gra traktuje materiał źródłowy raczej luźno i nie można spodziewać się po niej lekcji historii, tak ciekawostki zawarte w przedmiotach do znalezienia można już potraktować jako drobny zastrzyk wiedzy.
Dla graczy pragnących więcej przygotowano dodatkowe tryby gry. W jednym mierzymy się raz po raz w rewolwerowych pojedynkach jeden na jednego z coraz to szybszymi przeciwnikami. Drugi polega na przejściu danego poziomu z jak największą ilością wspomnianych wcześniej punktów, idealny tryb dla osób chcących śrubować rekordy jak na automatach. W grę został wbudowany system osiągnięć znany z konkurencyjnych konsol. Jako, że Nintendo nadal nie zaimplementowało do swojego sprzętu systemu osiągnięć niektórzy twórcy wychodzą naprzeciw graczom i ręcznie umieszczają trofea w kodzie gry (m.in. twórcy Bayonetty 2), trofea to kolejny powód dla którego Gunslingera warto mieć w bibliotece. Główna opowieść nie jest długa, starcza na około cztery godziny, ale mimo tego w produkcji jest co robić.
Dobry port świetnej gry. Jeśli jesteś fanem strzelanek to nie masz się nawet nad czym zastanawiać, ponieważ to jedna z lepszych gier z gatunku, w dodatku dostępna na Switchu, dzięki czemu zawsze można mieć ją pod ręką. Call of Juarez: Gunslinger jest grą śliczną, grywalną, klimatyczną i dopieszczoną praktycznie na każdej płaszczyźnie. Pomimo paru lat na karku bawiłem się nawet lepiej, niż za pierwszym razem. Niektóre gry starzeją się jak wino, ale czy właśnie opowieść rewolwerowca jest taką produkcją? Nie wiem. Spytajcie mnie za kolejne siedem lat.
GRĘ DO RECENZJI DOSTARCZYŁ TECHLAND. DZIĘKUJEMY! |