Resident Evil 4: Separate Ways
Doczekaliśmy się. W kilka miesięcy po premierze remake’u jednej z najlepszych gier w historii, wreszcie dostaliśmy dodatkowy scenariusz do Resident Evil 4, w którym obserwujemy akcję z perspektywy Ady Wong. Nie będę trzymać nikogo w niepewności: jest dobrze.
Choć co do samego Resident Evil 4 w takiej formie, w jakiej został on przedstawiony w remake’u, mam nieco ambiwalentne odczucia (inaczej niż hrabia, którego recenzję znajdziecie tutaj i którą polecam, nawet jeśli jego entuzjazmu aż tak nie podzielam), to wciąż uważam go za bardzo udaną grę akcji. Na informacje dotyczące Separate Ways wyczekiwałem z dość dużym zainteresowaniem – choć przyznam, miałem przez moment wrażenie, że możemy się tego dodatku nie doczekać (z uwagi na wplecenie kilku scen z Adą w roli głównej do podstawowego scenariusza, których nie widzieliśmy w oryginale). Capcom jednak nie pominął historii Ady i razem z zapowiedzią ogłosił błyskawiczną premierę.
Jestem kobietą – wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie!
Zacznijmy od jednej, podstawowej rzeczy: Separate Ways podchodzi do remake’owania przedstawionej w dodatku historii zupełnie inaczej niż czynił to Resident Evil 4 wydany w marcu, gdyż na powinowactwo tego DLC z pierwotnym wydaniem wskazuje jedynie tytuł, główna bohaterka i dosłownie kilka elementów fabularnych. Nie jest to już bowiem kilka sklejonych ze sobą misji zaczynających się i kończących w różnych miejscach tak, żeby uzupełnić wydarzenia z podstawowej kampanii. To jest jedna, poprowadzona ciągiem historia od momentu pojawienia się Ady w Hiszpanii aż do jej ucieczki z wyspy w pamiętnym finale. Poza kilkoma pojedynczymi momentami, łączącymi historię panny Wong z misją ratunkową Leona, jest to zupełnie nowa historia. Twórcy popuścili wodze fantazji dość mocno i mogę zaręczyć, że niektóre elementy dodatku zaskoczą także i osoby, które znają oryginalne wydanie RE4 jak własną kieszeń. Mało tego: gra wykorzystuje naprawdę wiele elementów z oryginalnego Resident Evil 4, które pominięto w remake’u, ale przedstawia nam je w zupełnie nowym kontekście. Co najważniejsze, robi to w bardzo naturalny sposób, bez wrażenia, że coś zostało tutaj wciśnięte na siłę tylko po to, żeby puścić oczko do fanów pierwotnego wydania. Niektóre z tych elementów wpasowują się nawet lepiej do gry niż w przypadku oryginału (np. jedna z lokacji, która w pierwotnym Resident Evil 4 znajdowała się na wsi, została przeniesiona na wyspę, gdzie pasuje jak ulał i ma więcej sensu). Jest to naprawdę ogromny plus, bo historię tę śledzi się z niemałym zainteresowaniem. Nie zmienia to jednak faktu, że kilka mankamentów – i to chwilami sporego kalibru – jednak się w niej pojawia.
Po pierwsze: stworzenie historii, która w pierwszej kolejności dotyczy Ady, a dopiero w drugiej łączy się z tym, co w międzyczasie robi Leon, okazuje się w pierwszych godzinach rozgrywki mieczem obusiecznym. Fabuła dodatku w pierwszych trzech rozdziałach (z siedmiu) toczy się w oparach absurdu i – nawet jak na uniwersum Resident Evil – z kompletnie nielogicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym spowodowanym wyłącznie przez to, że historia nie może biec własnym torem, tylko musi się jakoś połączyć z tym, co Leon aktualnie robi w wiosce. Po drugie: w toku całego dodatku twórcy proponują dwa rozwiązania fabularne, które dość mocno burzą to, co wiemy z kampanii podstawowej (tyczy się to wprowadzenia obecności pewnej postaci właściwie w samym środku akcji oraz tego, w jaki sposób pasożyty Las Plagas mogą zostać „usunięte” z organizmu). Po trzecie: sposób poprowadzenia fabuły dodatku w zasadzie położył po całości misternie budowany w podstawce klimat, na którym tak zależało twórcom – aby było mroczniej i poważniej (ale o tym jeszcze za chwilę). Zdaję sobie sprawę, że krytykowanie gry spod znaku Resident Evil za opowiadaną historię może być co najmniej dziwne, ale pewne głupotki scenariuszowe, wprowadzone w omawianym dodatku, zdają się być nieco nie na miejscu nawet w tej serii. Paradoksalnie fabuła wypada najlepiej wtedy, gdy koncentruje się na nowościach i problemach panny Wong, a nie na tym, gdy próbuje łączyć się z przeżyciami Leona. W tych momentach staje się bowiem, trzeba to nazwać wprost, po prostu głupia.
Jestem kobietą – wolna jak rzeka, nigdy, nigdy nie poddam się!
W tym miejscu chciałbym poświęcić nieco miejsca naszej głównej bohaterce, a właściwie wcielającej się w nią Lily Gao. Należę do tej części graczy, którzy nie byli zachwyceni jej występem w Resident Evil 4. Jeśli twórcy założyli, że ma być chłodną profesjonalistką, to w mojej opinii w ogóle to nie wyszło. Wyłączając jedną kwestię dialogową, słyszałem po prostu znudzenie, zniechęcenie – a może cierpienie? – w głosie aktorki, która chyba nie chciała brać w tym udziału. Mogę więc z przynajmniej częściową przyjemnością poinformować, że w dodatku Separate Ways Gao wypada o niebo lepiej. Wciąż może nie jest to poziom, jakiego bym oczekiwał – rzucone na początku gry stwierdzenie „Moje oczy, uch…” wypowiedziane w taki sposób, jakby aktorka komentowała zeszłoroczny śnieg, zwiastowało najgorsze – jednak tym razem potrafią w wypowiadanych kwestiach wybrzmieć czasem jakieś emocje, a nawet sarkazm (!). Jeśli więc ktokolwiek posiada obawy dotyczące tego, że podczas ogrywania dodatku towarzyszyć będzie Wam głos wyraźnie znudzonej bohaterki – spokojnie, tym razem jest lepiej. Nie wiem, kiedy nagrywane były nowe dialogi – może tym razem kto inny zajmował się reżyserią – ale poprawa jest mocno zauważalna (wraz z tym, jak koszmarnie od nowych tekstów odstają te dialogi Ady, które zostały przeniesione z oryginalnych cutscenek bez żadnych zmian).
Jestem kobietą – jestem dobrem, jestem złem!
Nieco inne podejście twórców do przedstawienia historii Ady zaowocowało również zmianami w rozgrywce. Wspomniałem wcześniej, że misternie budowany klimat z oryginału wyparował – a dlaczego, spieszę wyjaśnić: Separate Ways to nie jest żadną miarą survival horror. Całość nie jest długa (5-6 godzin na standardowym poziomie trudności, i to przy założeniu, że może zginiecie kilka razy po drodze i będziecie zbierać znajdźki), więc twórcy po prostu dali sobie spokój z jakimiś mrocznymi, nieprzyjemnymi elementami i postawili w całości na akcję. Przez cały dodatek w zasadzie koszone są tabuny wrogów i o ile element survivalu trochę się ostał (z zasobami potrafi być chwilami – ale tylko chwilami – różnie), to na jakikolwiek horror nie ma tutaj miejsca. Właściwie jedyny element zaskoczenia (niezwiązany z żadnym strachem czy nawet ciarkami na plecach) bierze się z tego, że część lokacji, do których trafiamy, zostało przeniesionych z oryginału. Tyle tylko, że tym razem zmierzamy w kierunku przeciwnym do tego, w którym kierował się Leon, a wrogowie rozlokowani są częściej w miejscach, w których w podstawowym scenariuszu bywało spokojniej. Sprawia to, że pomimo zwiedzania niektórych miejsc właściwie po raz kolejny, gra nadal potrafi zaskoczyć i być świeża, ale i tak klimatu w tym już w zasadzie nie ma żadnego.
Jeśli chodzi o kontrolowaną postać, pomiędzy Adą a Leonem nie ma w zasadzie żadnych różnic – posiadamy spory arsenał broni do zdobycia, kupienia, odblokowania itd. wraz z nożem oraz kontekstowymi atakami wręcz – poza hakiem z linką, który Wong ma na wyposażeniu. W określonych miejscach możemy dzięki temu sprzętowi dostać się albo do wyżej położonych miejsc, do których normalnie nie mielibyśmy dostępu, bądź skrócić sobie do nich drogę. Dostajemy również możliwość wykonania ataku wręcz na oszołomionych wrogach, którzy są od nas oddaleni na pewien dystans (zostajemy przyciągnięci do pochwyconych w ten sposób wrogów, a Ada automatycznie prezentuje im wtedy solidnego kopniaka), a także – jeśli wykupimy odpowiedni przedmiot u handlarza – wyrywać siłą tarcze wrogom. Są to umiejętności bardzo przydatne, szczególnie że Separate Ways posiada tendencję do lokowania potyczek w miejscach raczej ciasnych i z bardzo ograniczonym polem manewru, dlatego taka właśnie linka z hakiem potrafi ułatwić wymknięcie się z trudnej sytuacji, gdy przeciwnicy całkowicie osaczą Japonkę. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli: Separate Ways to nie jest łatwy dodatek i czasami dość mocno przetestuje wszystko to, czego nauczyliście się w podstawowej grze. Już na starcie DLC rzuca graczom walkę z bossem, które do najłatwiejszych starć nie należy (szczególnie wtedy, gdy gramy na wyższych poziomach trudności i nie odbywa się to w trybie NG+). Wielokrotnie będzie się również zdarzać, że najrozsądniejszym rozwiązaniem będzie zwykła ucieczka, ale i w tym przypadku twórcy nie stosują taryfy ulgowej: zaprojektowane zostały bowiem i takie sytuacje, gdzie próba ominięcia wroga i bieg przed siebie spowoduje, że zza węgła przed nami wyskoczy kolejny przeciwnik, jeszcze trudniejszy do pokonania.
Jestem wodą, jestem ogniem – jawą i snem
Co więc dostaliśmy? W mojej opinii twórcy przedstawili graczom po prostu mocno skondensowanego Resident Evil 4. Nie ma horroru, jest ciągła akcja. Dostajemy historię, która zbudowana jest po części ze starych, a po części z nowych klocków, więc zaskoczy również i fanów serii. Doświadczenie jest mocno liniowe, ale i tak twórcom udało się upchnąć kilka questów pobocznych czy poszukiwanie skarbów, nawet jeśli w zasadzie na każdy z tych elementów gracze wpadną idąc jedyną możliwą ścieżką. Walki wciąż potrafią być satysfakcjonujące i – pomimo okazjonalnej śmierci tu i tam – nie irytują (poza jednym jedynym momentem w grze pojawiającym się w ciągu ostatniej minuty-dwóch dodatku i który na wyższych poziomach trudności jest po prostu piekielnie niesprawiedliwy). Przede wszystkim jednak: to jest po prostu jeszcze więcej remake’a Resident Evil 4 z kilkoma niespodziankami. Widać, że ktoś włożył sporo serca w to, co zaprezentowano graczom, nawet pomimo kilku potknięć. Jeśli więc z przyjemnością ograliście remake i wciąż jest Wam mało, to warto zainwestować w to DLC. Jeśli jednak podstawka nie przekonała Was – albo po prostu mogliście odczuć zmęczenie przy wielokrotnym jej przechodzeniu – to na zakup dodatku nie namawiam, bo to jednak wciąż kolejne godziny zabijania hord wrogów, czasami nawet stanowiące większe wyzwanie niż w podstawowej kampanii.