Resident Evil 4

Wykrzykiwane zewsząd Un Forastero! nigdy nie miało wydźwięku jedynie pejoratywnego. Jako niekryty synonim Rąb!, Rznij!, Morduj!, nadawało rytm melodyjnej rzeźni jaką Leon – były policjant z Raccoon City, urządził mieszkańcom zatęchłej, drewnianej wioski. Choć dla serii Resident Evil był to pierwszy, acz znaczący krok ku przechrzczeniu swojego charakteru, zbiornik nerwowości i strachu przebierał w tempie którego sam Nemesis, by się nie powstydził. Jeżeli nie naładowaliście jeszcze akumulatorów nostalgii, zróbcie to czym prędzej. Jeśli zaś myśleliście, że ideału nie można poprawić, już śpieszę z rozpasaną egzegezą. Lord Saddler zaprasza na czarną mszę i ucztę z ciała dziewicy. Gloria a Las Plagas!


You’re a long way from home cowboy

Oryginalny Resident Evil 4 był w 2005 roku rewolucją na niepojętą skalę. Zdefiniował na długie lata gatunek gier akcji oraz był kierunkiem, którym podążyła dalej legendarna seria Capcomu. Odświeżona czwarta odsłona już w przedbiegach nie mała szans stać się tej klasy przełomem. Niezależnie czy porównamy ją do wielbionego oryginału, czy do arcydzieła rekonstrukcyjnego artyzmu, jaki ci sami twórcy popełnili w 2019 roku w ramach reedycji Resident Evil 2. Całkowicie odmienna skala przedsięwzięcia, ale nie to jest najważniejsze. Capcom jak mało które studio, potrafi trzeszczącego w pordzewiałych stawach antyka, idealnie przywrócić na salony świetności. W przypadku czwartej części Residenta było zaś wiadome, że konserwator zabytków nie pójdzie na żadne ustępstwa w kwestii poszanowania materiału źródłowego.

Posiadając w swoim asortymencie silnik RE Engine, spore doświadczenie w odświeżaniu swoich własnych dzieł oraz paletę ikonicznych treści, Capcom miał wszelkie argumenty, by powtórzyć sukces artystyczny i komercyjny. Prawdę, że nie jest to sztuką prostą i oczywistą, obnażył w 2020 roku Resident Evil 3, który poza byciem świetnie wyreżyserowanym akcyjniakiem, w wielu aspektach był również zmarnowanym potencjałem, traktowanym przez niektórych jako DLC do części drugiej. Na szczęście odświeżonej czwórce, poziomem adaptacyjnego oddania ducha oryginału zdecydowanie bliżej do dwutorowej przygody Claire i Leona, niż do sprinterskiej randki z Carlosem.

Rdzeń fabularny i ogólna struktura gry pomimo wiosennego liftingu, trzymają się kurczowo fundamentalnego kręgosłupa pierwowzoru. Leon S. Kennedy po przeżyciach z części drugiej, dołączył do rządowych struktur dowództwa strategicznego Stanów Zjednoczonych. Jego najnowszą misją jest odnalezienie Ashley Graham, córki prezydenta USA, która po nagłym porwaniu zlokalizowana została na bagnistych terenach prowincjonalnej Hiszpanii. Wesoła przejażdżka z lokalnymi stróżami prawa, kończy się wjazdem jeepem w samo serce piekła, gdzie Leon ponownie musi wykazać się żołnierską wytrzymałością i ponadprzeciętnymi umiejętnościami przetrwania. Tym razem na jego krwiste wnętrzności nie czają się zainfekowane wirusem T hordy zombie, lecz agresywni w swym fanatyzmie nosiciele pasożyta, znanego wśród rdzennej ludności jako Las Plagas. Widły w dłoń i na intruza! Ahí está!


Te voy a matar!

Sekwencja wprowadzająca nas w niegościnną enklawę wiejskiej codzienności została całkowicie przemodelowana, czego można było doświadczyć już w przedpremierowym demie. Ścieżka prowadząca do pierwszego domu jest teraz skrajnie mroczna, klimatyczna i nawiązuje do najlepszych lat horrorowej świetności serii. Zamiast sterylnego, drewnianego domu, mamy śmierdzącą i zakrwawioną piwnicę, a Ganadosy od pierwszego spotkania straszą swoją zmutowaną naturą. Cierpki komentarz Leona nie pozostawia jednak złudzeń – to ciągle ta sama, pełna kiczu przygoda w agenta i terrorystów (choć motywacje tych drugich zostały delikatnie zrewidowane). Ponownie mamy więc festiwal ikonicznych głupotek, w którym z rozbełtanych cielsk wypadają pesety, kury znoszą złote jajka, bohater strzela do gigantycznych trolli i jeziornego wieloryba, a brygada identycznych kramarzy oferuje na swoich straganach prace rusznikarskie. I choć 18 lat temu wiele z tych motywów średnio mi pasowało, tworząc w moich oczach karykaturę tego, czym seria była wcześniej (poważną historią o korporacji zła i upadku miasta), tak na nową wersję patrzę przez nostalgiczny pryzmat z uśmiechem na ustach. Znak czasów.

Dla starych wyjadaczy jest wystarczająco swojsko, zaś dla nowych twarzy będzie współcześnie i rześko. Twórcy wyszli ze słusznego założenia, że nie ma sensu odwzorowywać oryginału jeden do jednego, a wycięcie niepasujących do konceptu fragmentów, może wyjść grze jedynie na dobre (podobna filozofia towarzyszyła zresztą poprzednim remake’om). Tym samym zabawa w Indianę Jonesa poszła w zapomnienie, podobnie zresztą jak wiele innych, beznadziejnych sekwencji QTE z oryginału, a mapę świata uszczuplono o zbędne rejony. W zamian dodano dziennik z zadaniami pobocznymi, gdzie znajdziemy nawet takie branżowe uzusy jak odszczurzenie korytarza, zaś nasz ekwipunek możemy teraz zmodyfikować krojem i dającym ciekawe bonusy breloczkami. Strzelnica przeszła remont kapitalny, oferując teraz szantowy klimat pirackiej przygody. Ahoj szczury lądowe! Poszukiwacze złota i platyny – poślęczycie tu trochę nad celnością i refleksem!



Agarradlo!

Resident Evil 4 korzysta z wszystkich dobrodziejstw współczesnego warsztatu Capcomu. Poruszanie się postacią i model strzelania skopiowano z poprzednich dwóch remake’ów, przy czym koncept urósł o kilka smacznych nowości. Psującą się broń i kamizelkę możemy naprawiać u sklepikarza niczym w rodowitym RPG’u, klejnoty typu spinel wymieniamy za proponowane na straganie dobra luksusowe, a crafting pozwoli nam wytwarzać ponadprogramowe bełty do kuszy, czy granaty ogłuszające. System walki to mieszanka starego z nowym. Nóż posłuży nam do parowania ataków, wytrąconych z równowagi wieśniaków możemy poczęstować zamaszystym kopniakiem, a odwróconych do nas tyłem przeciwników ukatrupimy pojedynczym sztychem noża. Bardzo ciepło przyjętą przeze mnie nowością, jest występujący bardziej jako ciekawostka, niż trzon zabawy, motyw skradania się i cichego eliminowania wrogów. Dzięki niemu część lokacji możemy przejść bez wyplucia z komory nabojowej nawet jednej łuski.

W próbie pożenienia znanego repertuaru z nowymi okolicznościami, nie wszyscy odnajdą jedynie pozytywne kompozycje. Tak naprawdę ilość narzekania jaką wycelujecie w stronę remake’u, może być (ale nie musi!) wprost proporcjonalna do zażyłości, jaką darzycie odsłonę z 2005 roku. Jeśli tęsknicie za klimatem oryginału, wróćcie lepiej do retro wspomnień – tu go nie znajdziecie. Nowa odsłona tworzy własną atmosferę horroru akcji, która rewelacyjnie sprawdza się w znanej konwencji. Jeśli zaś chodzi o prawdziwe minusy, to ja zaliczam do nich sprawy jedynie kosmetyczne. Zmiany w aranżacji głównych antagonistów są według mnie zbędne, a premierowy brak dodatkowych trybów odrobinę mnie zasmucił (choć twórcy w krótkim czasie zreflektowali się trybem The Mercenaries). Wśród niewielu mankamentów góruje w mojej opinii beznadziejny występ aktorki Lily Gao, która po raz kolejny, po słabym filmidle Resident Evil: Welcome to Raccoon City, wcieliła się w rolę Ady Wong.


Nowa gwiazda kina akcji

Dalsze doszukiwanie się uszczypliwości nie ma sensu. Wszelkie drobne potknięcia i tak nikną w gąszczu fantastycznych zmian na lepsze. Najdoskonalszym przykładem niech pozostanie progres, jaki zaliczył obiekt naszej misji – Ashley. Z jednej z najbardziej irytujących postaci w całym uniwersum, stała się nie tylko osobą którą można polubić, ale także taką, która faktycznie na swój sposób stara się współpracować z Leonem. Serwując jej stanowcze „give me some space”, ta grzecznie kuli się w ciemnym kącie byśmy mogli zyskać przestrzeń na efektowną rozwałkę. Wspólne etapy nie są już frustrującym obrazem niańczenia bachora, tylko ciekawym urozmaiceniem, gdzie mamy pełną kontrolę nad wydarzeniami na arenie. Dziewczyna pomoże nam rozwiązać niejedną łamigłówkę oraz dostać się do kilku ukrytych skarbów. Denerwujący pisk z kategorii “Leon help!” nie ma tu więc racji bytu, co zbawiennie wpływa na psychiczny komfort opiekuna.

Poza uwspółcześnionym motywem damy w opałach, rewelacyjnie oddano pozostały wachlarz zdarzeń znany z oryginalnej wersji. Zjeżdżając wagonikiem w kopalniane głębiny strzelamy w wybuchające beczki, zaglądając w każdy kąt kolekcjonujemy zbiór antycznych skarbów, a na regeneratorów potrzebujemy lunety na podczerwień. Klasyka. Przeprojektowano przy tym na współczesną modłę znaczną część lokacji, zagadek środowiskowych, przeciwników oraz walk z bossami. Wszystko w przepięknej oprawie audiowizualnej, dzięki której hiszpańska wioska i gotycki zamek nie muszą czuć się gorszymi kuzynami rezydencji i komisariatu. A jeśli ciągle wam mało – Capcom w typowy dla siebie sposób proponuje wielokrotność zbliżenia, w ramach którego zostajemy cztery poziomy trudności, tryb NG+, powrót wymagających ocen S+ oraz tonę dodatkowych wyzwań, pokroju ukończenia gry samym pistoletem, czy bez użycia przedmiotów leczących.


Sensowność odświeżania Resident Evil 4 była przez szerokie grono ortodoksów kwestionowana już od pierwszej zapowiedzi. Po co przerabiać coś, co dzisiaj nadal się broni i jest grywalne? Samemu szedłem w pierwszym szeregu protestacyjnym z transparentem – Capcom! Ominęliście Code: Veronica! Przyznaję – byłem w błędzie. Wystarczy z nową przygodą Leona spędzić kilka minut by przekonać się, że jednak ten remake był potrzebny. Oryginał z 2005 roku jakkolwiek nie zachwycałby nowych graczy swoim kampowym, sepiowym klimatem, nie jest w stanie przeskoczyć przepaści technologicznej jaka wytworzyła się przez te 18 lat. I to główny powód dla którego po latach, zdecydowanie chętniej wrócę do remake’u niż do pierwowzoru.

Czy dla nowego pokolenia graczy Resident Evil 4 będzie ikoną popkultury na miarę oryginału dla obecnych 30-paro latków? Wątpię. Nie zmienia to jednak faktu, że to jeden z najwybitniejszych remake’ów w branży i kolejny powód do dumy japońskiego wydawcy.

Resident Evil 4 | Recenzja | Cross-Play

2 thoughts on “Resident Evil 4

  1. Jako jeden z tych “zzombifikowanych” fanów oryginału co do samej oceny zastrzeżeń mieć nie będę (4/5 gwiazdek to sprawiedliwa ocena w tym przypadku) bo tytuł splatynowałem i wciągnąłem się w niego tak, że od premiery aż do wymaksowania nie dotknąłem praktycznie żadnej innej gry. Ale co do kwestii klimatu w remaku w odniesieniu do oryginału mam oczywiście swoje zdanie i jest ono odmienne od tego zaprezentowanego w recenzji – według mnie wyparował on i mocno osłabł, bo tego co przed graczem wersja z 2005 roku nie udało się w pełni uchwycić.

    Ale szanuję zdanie odrębne, bo jest to bardzo dobra gra, nawet jeśli nie czuję przy niej tego co przy oryginalnym RE4. Gdybyśmy myśleli tak samo to byłoby nudno. A tekst bardzo przyjemny i fajnie było go przeczytać, szczególnie gdy jest to dobrze uargumentowany inny punkt widzenia 🙂

  2. Cześć. Zapraszałeś – więc oto jestem 🙂
    Bardzo dobry tekst (a niektóre zdania są wręcz świetne)! Szczególnie jego pierwsza część (ale całość jest porządna, serio). Mimo drobnej różnicy zdań na temat RE4R nasze opinie o grze mają jednak bardzo dużo punktów stycznych. Capcom po raz kolejny dowiózł na premierę i jakość tej produkcji jest poza wszelką dyskusją. Czekam na odświeżoną wersję Code Veronica (mam nadzieję, że ją robią). Myślę, że japońskie studio znowu nie rozczaruje. Życzę tego nam wszystkim. Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *