Assassin’s Creed: Brotherhood
Assassin’s Creed: Brotherhood ukończyłem niegdyś co najmniej dwukrotnie. Nie pamiętam, co mówiłem podczas oglądania napisów końcowych, natomiast za trzecim razem było to tylko jedno słowo: „nareszcie”. Nie znaczy to, że ta gra to jakiś szrot. Ma ona sporo wad, ale też i niemało zalet.
Fabuła Brotherhooda zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończy się „dwójka” (którą zrecenzował dla Was Tom), czyli w krypcie pod Watykanem. Uciekłszy ze Stolicy Apostolskiej, Ezio udaje się na zasłużony odpoczynek do Willi Auditore w Monteriggioni. Następnego dnia zostaje ona zaatakowana, a nasz bohater ledwo uchodzi z życiem. Trafiamy do Rzymu, rządzonego żelazną ręką przez rodzinę Borgiów. Naszym celem będzie odbudowanie Bractwa Asasynów i pokazanie oprawcom, że nie ocali ich nawet mafia sycylijska.
Jedną z najmocniejszych stron gry jest samo miejsce akcji. W renesansowym Rzymie czuć duszny klimat tętniącej życiem metropolii. Atmosfera ta uwidacznia się zwłaszcza po powrocie z misji retrospekcyjnych, których akcja dzieje się we Florencji i Wenecji. Nastrój buduje też soundtrack Jespera Kyda, dzięki któremu ma się wrażenie, że historia jest o wiele poważniejsza niż w poprzedniczce. W rzeczywistości jednak ciężko mi było oprzeć się wrażeniu, że gra była tworzona z myślą o PEGI niższym niż 18. Postacie rzadko kiedy przeklinają, a jeśli już, to po włosku. Nasi główni przeciwnicy wyglądają jak żywcem wzięci z planu dowolnego filmu o Jamesie Bondzie. Historia, choć ma solidne podstawy, jest pełna głupot i nielogiczności. Postacie często rzucają żarcikami rodem z dowolnego marvelovego blockbustera. Z kolei uczestnicy jedynej śmiałej sceny w grze są (częściowo, ale jednak) ubrani. Cóż, gdybym miał dwanaście lat, to powyższe rzeczy pewnie zrobiłyby na mnie wrażenie.
Brotherhood lśni najbardziej podczas swobodnej rozgrywki. Ubisoft nie tyle zadbał o wciągający gameplay, co podpiął gracza pod kroplówkę z dopaminą. Każda z trzech przyjaznych nam frakcji oferuje nam misje oraz wyzwania. Zarobione pieniądze możemy (i powinniśmy) inwestować w sklepy i zabytki. Aby to zrobić, trzeba wyzwolić daną część miasta spod panowania Borgiów. Do tego dochodzi ciekawy wątek Cristiny (ukochanej Ezia z Florencji) oraz machin wojennych Leonarda da Vinciego. Na deser mamy dwa DLC: taki sobie Spisek Kopernika oraz trochę lepsze Zaginięcie Leonarda. Całość wypełnia kilkaset skrzynek i flag do odszukania, a na ludzi, którzy wrócili do gry po kilku miesiącach przerwy, czeka tryb treningowy. W tak zwanym międzyczasie szkolimy własnych rekrutów, wysyłając ich na misje bądź przyzywając do pomocy w trakcie rozgrywki. Krótko mówiąc, roboty mamy po warkoczyki.
Mimo iż Asasyni są z definicji skrytobójcami, dość często weźmiemy udział w (bynajmniej nie słownej) szermierce. Walka była prosta już w poprzednich częściach, lecz Brotherhood ją dodatkowo podrasował, dodając możliwość zabijania wrogów jednym ciosem podczas combo. Dzięki temu starcia wyglądają szalenie efektownie – animacje są odpowiednio soczyste, a wrogowie padają jak muchy. Nie znaczy to, że wyzwania nie ma. Niektórych wrogów nie da się skontrować, a inni usiłują złapać gracza, przez co na kilka sekund jesteśmy bezbronni. System walki jest prosty, ale nie obraźliwie łatwy.
Choć nasz bohater nie ma żadnego problemu z posiekaniem trzydziestu chłopa w ciągu dwóch minut, często przyjdzie nam rozwiązywać problemy po cichu. Misje skradankowe są zrealizowane poprawnie, chociaż mają kilka irytujących mankamentów. Strażnicy mają upierdliwy nawyk wykrywania gracza na ułamek sekundy przed (ich) śmiercią, kiedy Ezio nagle pojawi im się przed oczami. W pierwszej połowie gry możemy zafundować sobie kuszę, która jest XVI-wieczną wersją pistoletu z tłumikiem. Jednym strzałem jest w stanie unieszkodliwić nawet strażnika w ciężkiej zbroi, co czyni ją bronią masowej zagłady. Niszczy ona nie tylko zastępy wrogów, ale również balans. Do tego dochodzi niedopracowany system percepcji przeciwników, ale to już jest bardziej złożony problem.
Gra ma kilka denerwujących cech, ale momentami ciężko było mi się od niej oderwać.
Czasami animacje strażników nie zgadzają się z ich mechaniką wykrywania. Dla przykładu, kiedy strażnik dochodzi do końca ścieżki, zatrzymuje się on na dziesięć sekund, obserwując. Jednakże w losowym momencie podrapie się on po karku albo poogląda swoje buty. Taka animacja trwa najwyżej dwie sekundy. Jest to wystarczająco długo, żeby podejść i zabić wroga ukrytym ostrzem. Czasem strażnik losowo spojrzy w kierunku, z którego nadchodzimy, ale nas nie wykryje, gdyż jego stopy nadal skierowane są do przodu. Zresztą przeciwnicy muszą być do pewnego stopnia przewidywalni, a wykrycie gracza dzięki losowej animacji byłoby po prostu nie fair. Pół biedy kiedy nie wykryje nas, choć powinien, ale czasem zachodzi odwrotna sytuacja. Przeciwnik ogląda swoje buty, więc spogląda w dół. W międzyczasie jego stopy nadal skierowane są do przodu, a mimo to wykryje nas z odległości pięciu metrów. W takim wypadku warto schować pady oraz otworzyć okna, aby nie ucierpiały ani jedne, ani drugie.
„Gdyby tylko strażnicy zachowywali się jak prawdziwi ludzie…” – pomyślał zapewne ktoś w Ubisofcie, dając tym samym początek trybowi multiplayer. Polega on na mordowaniu innych graczy udających NPC-ów, samemu zachowując się jak osoba postronna. Pomysł fajny – sam spędziłem w multi kilka godzin (grając w wersję z Assassin’s Creeda III i IV), ale starcia nie są tak emocjonujące, jak brzmią na papierze. Daniem głównym jest nadal tryb jednoosobowy. Szkoda tylko, że Ubisoft Connect za każdym odpaleniem gry (a nie tylko samego multi) wymaga ponownego podania hasła do konta. Rozwiązaniem dla mnie było przejście w tryb offline.
Kilka ciekawych rzeczy wynika z samej daty premiery Brotherhooda (rok 2010) Przede wszystkim jest to sandbox raczej kompaktowy. Pod względem wielkości mapy Rzym nie przewyższa znacząco terenów z Assassin’s Creeda II. Dotarcie konno z jednego końca miasta na drugi nie powinno zająć więcej niż piętnaście minut. Poza tym ta gra została wydana w czasach, gdy Ubisoftowy przepis na rozgrywkę, z całym jego włażeniem na punkty widokowe i wyzwalaniem dzielnic, jeszcze się (prawdopodobnie) nikomu nie przejadł. Tymczasem już w Spider-Manie z 2018 dało się słyszeć narzekania na „asasyńskie wieże”.
3 grosze od Shinigami O Brotherhood za dużo nie potrafię napisać, cały czas jest to ta sama gra co 2-ka czy czy 1-ka z jakimiś ulepszeniami bądź dodaną mechaniką. Poruszanie się postaci, zachowanie AI, to wszystko jest kopiuj-wklej, które powtarza się też w następnych częściach. Z pozytywnych zmian to podobał mi się dodany system rekrutowania NPC do naszego zakonu i wykorzystywania ich w trakcie walki. Zakończenie było niezłym „mindblown”, ale nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak zakończenie drugiej części, gdzie zbierałem szczenę z podłogi. Ogólnie przyjemnie mi się w nią grało i jak ktoś przeszedł 2-kę to musi też przejść Brotherhood i Revelations żeby poznać całą historię Ezio. |
Do Brotherhooda czasami wkrada się nuda. Uwidacznia się wtedy powtarzalność gameplayu. Zlecenia poboczne (z wyjątkiem misji Cristiny i machin Leonarda) są do siebie całkiem podobne. Przeważnie musimy udać się w konkretne miejsce, by tam coś ukraść bądź kogoś zabić. Kiedy do tego dochodziło śledzenie NPC-a, ziewałem przed ekranem. Oczywiście zdarzają się chlubne wyjątki i dodatkowe wyzwania dla chętnych, takie jak „nie daj się wykryć” albo „zabij cel za pomocą pistoletu”. Nie zmienia to faktu, że po godzinie już się tych misji nie pamięta. Ciężko mi ocenić, w jakim stopniu ta powtarzalność wynika z samej gry, a w jakim z podobnego (czyli ogranego dziesiątki razy) modelu rozgrywki w innych seriach gier, takich jak Batman: Arkham, Far Cry i Watch_Dogs, nie wspominając o następnych częściach Assassina. To właśnie przez tę nudę skończyłem grę z poczuciem ulgi.
Assassin’s Creed: Brotherhood ma kilka denerwujących cech. Kiedy jednak już wpadłem w wir aktywności pobocznych, ciężko mi było się od niej oderwać… do czasu. Mimo okazjonalnej monotonii bawiłem się dobrze, a całokształt gry jest jak najbardziej na plus. A jak Wy wspominacie tę część serii? Dajcie znać poniżej lub na naszym Discordzie!
Fajnie. Ale akurat dla mnie system walki jest obraźliwie łatwy. Niby można kupować tu sztylety, miecze, buławy, młoty (dildosa chyba tylko zabrakło), tylko po co, jak można tuzin ludzi zachlastać swym ostrzem do cichych zabójstw, co było zawsze dla mnie w tej serii nieporozumieniem. Można napieprzać w 2 przyciski (siekanie plus kontra na większych kutasiarzy) i przechodzi się grę.
Co prawda zawsze staram się skradać i mordować wszystkich po cichu, ale jak coś nie wypali to rzeźnia, po czym cmyk w sianko i gitara. Jedynka pod tym względem była lepiej przemyślana, bo nie dało się zwykłym ostrzem zaciukać dziesięciu typa. No ale to Ubi i dzisiejsze gry na wszystkich, więc w sumie się nie czepiam. Lubię tę serię (skończyłem wszystko do gier na PS4), coś w sobie ma.
BTW. Dwójka i dalsze przygody Ezio najlepsze w serii. Fajne są opcjonalne zagadki logiczne, a te z typografią i szyframi (glify) są naprawdę trudne.Niedzielniak nie zakuma. Fajnie to wyważono, sama gra pyka łatwo, ale jak chcesz ogarnąć wszystko to musisz miejscami nieźle pogłówkować z zagadkami. Tak, lubię to serię, możecie mi naskoczyć 🙂
Dildosem to chyba dało się tłuc w którymś Saints Row, jeśli dobrze kojarzę. 😀 Ale faktycznie, cała gra jest dosyć łatwa.
A zagadki nieźle ryły beret. Raz nawet poszukałem rozwiązania na necie, bo po chyba dwudziestu minutach szlag mnie trafiał. Od tamtej pory codziennie wymierzam sobie dziesięć batów.