Singleplayer, którego się nie zapomina
Każdy szanujący się gracz z pewnością miał do czynienia z Złotą Piątką na Pegasusa, jako tej idealnej kompilacji gier Codemasters zapakowane w żółty kartridż, którego nie trzeba było przedmuchiwać, aby zadziałał, w porównaniu do „ruskich” przeróbek. Osoba posiadająca „Golden Five” automatycznie wskakiwała na wyższy level wśród znajomych, zarówno pod względem jakości posiadanych gier i statusu koleżeństwa.
Cykl Złota Piątka nie będzie jednak zbiorem retro wpisów, wspominek lat 90., a nawet recenzji gier na NES-a, czy jak kto woli Pegasusa. W artykułach skupię się na przedstawieniu 5 wybranych tytułów na różne konsole, które idealnie komponują się z omawianą tematyką, przy tym będąc ich najlepszym przedstawicielem. Krótko, jako swoisty zbiór fenomenalnych produkcji w danej tematyce, niczym pięć klasyków od Codemasters w Złotej Piątce. Nie będzie przyznawanych tu miejsc, ani pójścia w stronę wszystkich nudnych „topek”. Postaram się opisać wszystkie gry z należytą dbałością, nawiązując do określonego tematu mini serii, a na końcu wybierając pod uwagę produkcje, które mogły zostać pominięte „Złota czwórka” w ramach uzupełnienia. Wszystko oczywiście ma charakter indywidualny, każdy ma przecież własne doświadczenia płynące z gier i osobiste przekonania co do różnych aspektów. Jak w prawdziwym życiu. Aby wyróżnić cykl od podobnych do siebie tworów pojawiających się w sieci, będę brał na tapetę kwestie skłaniające do dyskusji, i niejako odchodzące od standardowego „top 5 gier z z serii” lub „najlepsza strzelanina FPP”. Bo to już było, jest nudne i współczesnym językiem #nikogo. Tyle wstępu. Pierwszy obrany temat musi być z przytupem…pomyślałem. W czasach kiedy gracze dostają w mniejszej niż kiedyś ilości gier, które bawiły stricte kampanią fabularną, z masą dodatkowej zawartości lub w postaci open wordów (sandboks) – coraz mniej jest gier, które ukazują korytarzowe perypetie bohatera z przygodami, które zapamiętamy na długie lata. Bez owijania w bawełnę „Złota piątka” przedstawia 5 gier na kartridżu o nazwie: Singleplayer, którego się nie zapomina. Poniżej przedstawiam – w mojej opinii – produkcje, które za sprawą zróżnicowanej rozgrywki, masy zapadających w pamięć momentów, a niekiedy poruszającej narracji, zaskakujących decyzji i klimatycznej podróży wbijają się głęboko w umysł i nie pozwalają odejść w natłoku wszystkich zaliczonych gier. To również selekcja gier, które mają w sobie TO COŚ i ogrom sytuacji, które nie pozwalają o sobie zapomnieć po latach. Dlatego w zestawieniu nie znajdziemy gier na swój sposób monotematycznych (dzieła Team Ico), czy uwypuklających jedną mechanikę rozgrywki (Max Payne i strzelanie w slow-motion) – chociaż może to być akurat kwestią dyskusyjną. Finalnie próbowałem obrać takie, które zaskakują na każdym kroku i bawią od pojawienia się loga wydawcy po napisy końcowe. Jakby to powiedział Freddy Mercury „Show must go on”!
Call of Duty 4: Modern Warfare
Tak wiem, to tylko zwykła strzelanina. Jednak pod płaszczem zabijania wszystkiego co się rusza „Modern Warfare” ukazał się z tak dobrej strony, że brak omawianej części w zestawieniu można by było z miejsca wpisać pod profanację premierowego cyklu. Iście filmowa otoczka, współczesne realia konfliktu, świetnie wyreżyserowane skrypty, które w późniejszych odsłonach nie smakowały tak dobrze, jak za pierwszym razem i dynamiczna rozgrywka połączona z spokojniejszymi momentami. Tak jest, pisząc spokojniejsze mam na myśli kultową już w pewnych kręgach misję snajperską w Czernobylu. Czołganie się w wysokiej trawie wraz kapitanem MacMillanem podczas przejazdu konwoju nieprzyjaciela, zestrzelenie pilota helikoptera, którego pojazd zahaczając łopatkami śmigła o budynki leciał w naszą stronę, czy sama podróż przez charakterystyczne opuszczone i napromieniowane miejsca „miasta duchów”. Przyznać się, kto był zdezorientowany i nie wiedział co robić podczas akcji z helikopterem? Teraz może nie robi to takiego wrażenia, ale kiedyś nie mogłem wyjść z zachwytu jak to wszystko zrealizowano. Nie można zapomnieć również o odpalonej atomówce, pogoni za synem Zakhaev’a i powietrznym ostrzale z działka w AC-130 Spectre. Pierwsze Modern Warfare pokazało również, że można zrobić produkcję, która dostarcza tylu przeżyć w tak krótkim czasie. Będąc szczerym… wolę sześciogodzinną jazdę bez trzymanki, niż rozciągające się niczym flaki z olejem 30-godzinne sandboksy. Aha, no i nie zapominajmy jeszcze o pierwszym Black Opsie, który nie odbiegał za dużo od wymienionego tutaj triumfatora w serii.
Resident Evil 4
Tutaj równie dobrze mógłbym wstawić pierwszą część, lub jak kto woli remake z Gamecube’a. Dlaczego, więc „czwórka”?. Powód jest prosty, tutaj twórcy nie opierają się na jednym sprawdzonym schemacie polegającym na przeczesywaniu domostwa pełnego zombiaków i pełzających stworzeń, lecz bazują na sprawnym połączeniu słowa survival na kilku płaszczyznach gameplayowych. Od barykadowania starej chatki przed rozwścieczonym tłumem z widłami i pochodniami w ręku, po walkę ze stworem skrywającym się w jeziorze i przepływającym pod motorówką Leona, czy stresującą przeprawę kompleksu laboratoryjnego, kiedy to sapanie Regeneratorów może przyprawić o gęsią skórkę, aż do efektownej walki na QTE z Jackiem Krauserem. A to tylko część atrakcji, na które natrafimy w odmienionej wersji Residenta. Do dnia dzisiejszego pamiętam pierwsze spotkanie z niewidzialnym przeciwnikiem, którego musiałem pokonać przy pomocy butli z azotem, aby później powtórzyć „romans” na wiszącej klaustrofobicznej konstrukcji pod naporem upływającego czasu. Nie zapominajmy również o paru cechach charakterystycznych. Zakapturzony sprzedawca (what are you buying? Stranger) o tajemniczym rodowodzie doczekał się już sporej ilości internetowych memów, a początkowy etap w hiszpańskiej wiosce zabitej dechami mógł porwać za sprawą pewnej dozy otwartości i specyficznego klimatu w stylu „brudnej jesieni”. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się ok, paniusia pobiera wodę z koryta, wieśniak nabiera siano widłami, krówka okupuje stodołę. Tylko te zwłoki spalone na stosie nie pasują do siebie? Kiedy następuje walka, nie jest już tak przyjemnie. Przedstawiony etap mógł po części stresować, a dalej jest tylko lepiej, więcej i cholernie satysfakcjonująco.
Half-Life 2
Klasyk przez duże K i idealny przedstawiciel z gatunku „jak bez scryptów i nadmiernego strzelania zrobić strzelaninę”. I chociaż Half-Life’a należałoby postawić obok wszelkiego rodzaju FPS-ów, to twórcy robią z różnych elementów taki pożytek, że rozgrywka zmienia się co rusz. Mocną stroną ,,pół-życia” jest ogromna dawka zróżnicowania, świetnie zaprojektowane i zapadające w pamięć miejsca i zaskakująca zmiana atmosfery, która udziela nam się zwłaszcza po przekroczeniu tabliczki leżącej na ziemi z napisem „Ravenholm”. Czemu rozgrywka tutaj może być niezapomnianym przeżyciem? Na pierwszy ogień idzie autentyczność wykreowanego świata pomimo, że jest w rzeczywistości fikcyjny. City 17, wraz z przybrzeżnymi terenami tworzy tak spójną konstrukcję, że eksploracja pcha nas wszędzie oby nie do przodu. Pewien fragment gry polega na przepłynięciu pojazdem z jednego punktu do drugiego przez wyschnięte koryto rzeki, z pobliskimi chatkami, czy rozwidleniami do kanałów. To co normalnie by zajęło kilka minut, przemienia się w półgodzinne przeczesywanie terenu. Tak samo uzależniający jest silnik Havok, który kiedyś robił robotę, sprawiając że ze zwykłej puszki mieliśmy zabawę, nie wspominając o beczkach w wodzie. Fizyka przedmiotów była, jak na tamte czasy czymś niesamowitym i szkoda, że teraz nie jest tak eksploatowana. Dodatkowo na każdym, powtarzam, na każdym kroku twórcy zaskakiwali pomysłami, sprawiając że ani przez chwilę nie czuliśmy się znużeni. Czy to za sprawą rozstawianych wieżyczek strażniczych, aktywowanych urządzeniach powodujących silne wstrząsy, i przeganianiu przy tym wielkich „krabów” z plaży, czy przecinane headcrab zombiaków w pół za sprawą piły tarczowej na cmentarzu. W sumie mógłbym wymieniać bez końca. A wszystko to napisane z głowy po ponad 10 latach od zaliczenia tytułu.
The Last of Us
Długo zastanawiałem się, czy wymienić w zestawieniu dzieło Naughty Dog. Zdecydował wybrany temat, a dokładnie słowo klucz „nie zapomina”. W porównaniu do przygód młodej pani archeolog w reebocie Tomb Raider, czy dowolnej kontynuacji Nathana Drake’a w serii Uncharted… tutaj niemal wszystko wbiło mi się głęboko w pamięć. Pierwsza godzina jest tak przeładowana emocjami, że ciężko oderwać się od ekranu. Burzliwe relacje pary bohaterów, zarośnięta wizja postapo z obowiązkowymi „zombiakami”, czy z pozoru tak błahe kwestie jak niewiedza Ellie na temat pojazdu, który okazuje się lodziarką i rezygnacja z pomocy w dalszej części gry, kiedy już byliśmy przyzwyczajeni do „automatycznej” animacji podnoszenia dziewczyny przez Joela na wyższą kondygnację. Niesamowite emocje towarzyszące (zwłaszcza na trudniejszym poziomie) omijaniu „purchawko-zombie” w kompletnej ciszy, ucieczka w bunkrze zagazowanym zarodnikami, czy osamotniona Ellie polująca na jelenia, aby później przedzierać się w śnieżycy… i to takiej grubej, że ledwo widać czubek własnego nosa. The Last of Us nie uważam za odkrycie gatunkowe. Gra posiada przecież standardową głupotę ludzi, przeszkadzających partnerów, którzy kręcą się od osłony do osłony z pełnymi majtami (nie zdążyli do WC-ta to teraz się wiercą) i mało zadowalające zakończenie. To wszystko ginie w otchłani niezapomnianej przygody, zostaje zakopane wspomnieniami jazdy na koniu w mieście, czy podczas głaskania żyrafy. Gra, przy której można się wzruszyć, zdezorientować, pozytywnie zaskoczyć lub za sprawą świetnie wykreowanych postaci (co ja gadam, wszystkiego co zobaczymy) kibicować z całych sił do samego końca – nie może być pominięta. To produkcja tworzona z sercem. Artystyczna wizja i porywająca historia w jednym. Single player doskonały.
Silent Hill 2
Przeszedłeś drugą część „Cichego Wzgórza” tylko raz? I pamiętasz niekończące się zejście w głąb ciemnej czeluści więzienia i Piramidogłowego stojącego złowieszczo za kratami w korytarzu? To musisz wiedzieć, że mało widziałeś i mało wiesz o tym co tu się wyprawia. Nawiązania, smaczki i interpretacje są w Silent Hill 2 tak świetnie ukryte, że przejście gry za drugim, piątym i dziesiątym razem może nie odsłonić przed wami nawet większości tajemnic skrywanych w zamglonym miasteczku. Przyznam się bez bicia. Pierwsza moja przygoda była kompletną klapą. Nie wiedziałem do końca o co tutaj chodzi, kim jest rzeźnik z metalowym hełmem w kształcie ostrosłupa i dlaczego Eddie wymiotował w ubikacji (yyy… tak, to było ważne). Ze wszystkich tu wymienionych killerów, omawiana produkcja wygrywa bezapelacyjne w jednym aspekcie. Jeżeli przygoda Jamesa Sunderlanda wciągnęła twoją ciekawość do szklanego ekranu, będziesz starał się rozwiązać każdą tajemnicę, zinterpretować zwykłego stojącego manekina w damskim ubraniu, czy zakrwawione napisy na ścianie. Będziesz głodny informacji wykreowanego świata, obierzesz nowy punkt widzenia w chorych kreacjach potworów, będziesz starał się zakończyć grę na wszystkie możliwe sposoby, łącznie z psem stojącym za konsoletą. Tragiczna historia protagonisty i postaci pobocznych, kompozycje muzyczne Akiry Yamaoki wbijające się od pierwszych minut od wyjścia z obskurnej toalety i początkowy zaparkowany samochód tworzący tak miażdżącą dla umysłu fanowską teorię, że ciarki przeszywają się przez całe ciało. Co najważniejsze, Silent Hill 2 nie jest najstraszniejszym horrorem jaki powstał, aby znaleźć się w zestawieniu. To raczej psychothriller… więcej dzieje się w naszej głowie, niż wyskakuje z szafki. Udowadniając z jakim arcydziełem mamy do czynienia.
Gry, które ominąłem znalazły się w „Złotej czwórce”. W skład której wchodzą:
- Metal Gear Solid 3
- Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth
- Devil May Cry
- Mafia: the city of lost heaven
Spoko koncepcja z takim cyklem. Z wymienionych tutaj tytułów najbliższe są mi RE4 oraz SH2, choć po prawdzie aż tak nie przepadam za horrorami – Piramidogłowego bałam się bardziej niż typa z piłą z Residenta, ale obie gry zwykle rozgrywałam z kimś, nie odważyłabym się na sesję w ciemności i na słuchawkach 😉