Captain Tsubasa: Rise of New Champions | Recenzja | Cross-Play

Captain Tsubasa: Rise of New Champions

Nie jestem fanem piłki nożnej. Nudzi mnie oglądanie grupy typów biegających za piłką, a jaranie się tym sportem wzbudza tylko uśmiech politowania. Ciekawe stwierdzenie, jak na kogoś, kto napisał dla Was recenzję gry de facto o piłce nożnej, nie? Jednak pomimo mojej całej niechęci do tego sportu, jest w moim serduszku zawsze miejsce dla Kapitana Tsubasy, co pewnie ma związek z ogromną nostalgią za czasami dzieciństwa, którą wywołuje we mnie ta seria. Wielu osób, które wychowywało się w latach 90. ubiegłego stulecia pewnie chciało sadzić Strzały Tygrysa niczym Kojiro, czy inne akrobatyczne kopnięcia, które były pokazywane w serii anime emitowanej na kanale Polonia 1. Ja również byłem wśród tych osób, ale nigdy nie złapałem bakcyla na prawdziwy sport, choć niewątpliwie lubiłem pograć z kumplami. Jednak, co we mnie zostało, to zamiłowanie do tego sportu w formie nierealistycznej, takiej jak w Tsubasie właśnie. Bardzo ceniłem sobie takie serie jak: Galactik Football, czy Inazuma Eleven, a także film Shaolin Soccer. Jara mnie taka forma. W takim razie dziwić nie powinno, że gdy tylko pojawiła się informacja o nowej grze z serii Captain Tsubasa, od razu zrobiłem preorder, bo chciałem to przeżyć jeszcze raz, a teraz podzielę się z Wami moimi wrażeniami.


Nie będę tutaj opisywał tej serii i wszelkich niuansów fabularnych z nią związanych, bo jest wystarczająco dużo materiałów na temat dostępnych w innych miejscach. Przypomnę jednak tylko, że w 2018 roku wyszedł remake przygód Tsubasy, który nawet doczekał się polskiej wersji, więc jeśli nie znacie tej serii, a chcielibyście ją poznać, to polecam zapoznać się właśnie z tym wydaniem, a zdecydowanie warto poznać te przygody, bo zainspirowały niejednego wielkiego piłkarza w realnym świecie. Poza tym to po prostu kawał dobrej historii i masa emocji.

Captain Tsubasa: Rise of the New Champions posiada dość rozbudowane story, które dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich nazwana Episode: Tsubasa przedstawia wydarzenia z mistrzostw kraju w piłce nożnej dla gimnazjalistów, gdy Tsubasa jest na trzecim roku gimnazjum, a Nankatsu pod jego przewodnictwem po raz trzeci sięga po mistrzostwo kraju. Mecze tutaj stanowią swego rodzaju tutorial, gdzie przy relatywnie niskim poziomie trudności można nauczyć się najważniejszych mechanik gry. Ciekawym dodatkiem do każdego meczu są tzw. DAD (Dramatic Actions Demo), które są filmikami pojawiającymi się w trakcie meczu, w momencie, gdy spełnimy pewne warunki mające związek z fabułą. Odkrycie ich wszystkich nie należy do łatwych zadań, bo nieraz wbrew sobie trzeba pozwolić przeciwnikowi na odbiór piłki, czy strzelenie gola, ale same filmiki są bardzo ładnie zrealizowane i czuć w nich ducha tej serii, więc nawet warto przy jakimś drugim podejściu odkryć je wszystkie. Przejście tej części zajmie ok. 5-10 godzin w zależności od tego, jak dużo uwagi poświęcimy na czytanie fabuły.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions | Recenzja | Cross-Play

Druga część trybu story jest zdecydowanie ciekawsza. W nim pierwsze co robimy, to tworzymy własną postać. Edytor nie jest specjalnie rozbudowany, choć niewątpliwie można nim się trochę pobawić. Wśród postaci, które stworzyłem, był między innymi szalenie popularny Craig z serii Halo, czy Guile ze Street Fighter. Jednak mógłby być nieco bardziej rozbudowany. Przede wszystkim pod kątem budowy ciała, bo są tylko trzy warianty do wyboru, a czasem chciałoby się jednak bardziej pobawić suwaczkami. Po utworzeniu postaci wybieramy szkołę, z której ma pochodzić. Premierowo do wyboru były trzy, a mianowicie: Toho, Furano i Musashi. Kilka miesięcy po premierze dodana została jeszcze jedna — Otomo. Brak natomiast Nankatsu, aczkolwiek mając na uwadze fabułę, jest to dość zrozumiałe podejście, choć nie obraziłbym się za taką opcję w formie jakiegoś bonusu. Wybór szkoły ma znaczenie dla naszej postaci, bo determinuje, w jaki sposób będzie się dostawało bonusowe punkty rozwoju, a także jak szybko nauczymy się ruchów specjalnych. Tak, dobrze przeczytaliście. Nasza postać, wchodząc w interakcje z innymi postaciami, może nabywać ich umiejętności, dzięki czemu każda stworzona postać może być inna, co dodatkowo zachęca do wielokrotnego przechodzenia tego trybu. Na koniec pozostaje nam wybrać pozycje i do wyboru mamy napastnika, pomocnika i obrońcę. Niestety, nie można stworzyć bramkarza, ale może to i lepiej. Jeszcze tylko rozdać punkty statystyk, które będą rosły wraz z rozwojem naszej postaci, oraz poświęcić chwilę na wybór mentorów, co przyśpieszy uczenie się od nich nowych ruchów. Nasza nowo stworzona postać jest teraz gotowa do gry, więc można rozpocząć historię…

Ta część trybu story skupia się na dalszej fabule znanej z serii anime. Nankatsu wygrało po raz trzeci mistrzostwo kraju (oficjalnie do spółki z Toho) i teraz nasi bohaterowie mieli się powoli przygotowywać do kończenia gimnazjum. Jednakże okazało się, że dotychczasowe mistrzostwa młodzików, które odbywały się we Francji, zostały przejęte przez niejakiego George’a Cardinala ze Stanów Zjednoczonych. W związku z tym, że do wzięcia udziału w tym turnieju również została zaproszona Japonia, postanowiono na szybko zrobić krajowe eliminacje, w których trakcie wyłoniona zostanie reprezentacja Kraju Kwitnącej Wiśni. Każda ze szkół, która została zaproszona do eliminacji, postanowiła wcześniej również wyłonić najlepszych graczy ze swoich, a biorąc pod uwagę, że w tzw. „międzyczasie” pojawił się nowy uczeń, który od razu zapisał się do klubu piłkarskiego, to warto sprawdzić, co potrafi. Oczywiście chodzi o naszą postać i nie trudno się domyślić, że tak jak bez problemu wejdzie ona do kadry szkolnego klubu, tak i również dostanie się do reprezentacji kraju, bo inaczej nie byłoby sensu tworzyć naszego kozaka. Dalej nie warto wnikać w fabułę, bo ją możecie poznać sami. Na przejście tego trybu trzeba poświęcić ok. 15 godzin, więc jest co robić. Warto wspomnieć, że w tym trybie też są specjalne wyzwania podobne do sekwencji DAD z pierwszej części story, ale są zrealizowane o wiele gorzej (brak ładnych przerywników) i jeśli zależy Ci na tym, aby stworzyć porządną postać, to się je po prostu olewa, bo warunki są czasem strasznie z dupy, a mecze krótkie. Tak, niestety rozwój naszej postaci jest zależny od tego, co dokładnie robiła w trakcie meczu. Ile goli strzeliła, ile razy przejęła piłkę, skutecznie podała, czy dryblowała. Jest to niestety słabo zbalansowana kwestia, bo dużo łatwiej jest zrobić porządnego napastnika od porządnego obrońcy, bo jak dobrze grasz, to zwyczajnie nie dopuszczasz przeciwnika do swojej bramki, a nasza postać stoi przez cały mecz i się nudzi.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions | Recenzja | Cross-Play

Zanim przejdziemy do omówienia mechaniki meczów, chciałbym skupić się jeszcze na kilku aspektach story samego w sobie. Jest ono niestety przedstawione w bardzo archaiczny sposób, przez większość czasu mamy gadające głowy, więc mnóstwo czasu spędza się na czytaniu tego co się dzieje, nawet, gdy pojawiają się jakieś bardziej dynamiczne akcje, to pomimo gotowego silnika, są one ukazane w bardzo uproszczony sposób. Mecze, w których nie bierzemy udziału bywają opisywane za pośrednictwem suchego tekstu, co jest bardzo słabe, bo ta gra aż się prosi o pokazanie tego jak należy, tak jak to było w serii. Niestety to, plus fakt, że wiele wątków jest pociętych i niewystarczająco wytłumaczonych sprawia, że tej fabuły mogłoby równie dobrze nie być. Niby nasza postać czasem wchodzi w interakcje z innymi i może wybrać odpowiedzi, które mają minimalny wpływ na rozgrywkę, np. dostajemy możliwość nauczenia się czegoś nowego, ale w głównej mierze ta fabuła jest zbędna i po przejściu eliminacji, nie ma w niej za wielu nowych rzeczy, przez co kolejne przechodzenie jej, aby stworzyć postać z innej szkoły, nie należy do wybitnie przyjemnych i nieraz przewijałem co się dawało, byle tylko trochę przyśpieszyć to wszystko. Jednak, ta część gry jest tak zrobiona, że nie zawsze jest to dobry pomysł. Warto również wspomnieć, że są trzy główne zakończenia, więc nie wszystko musi być dokładnie, jak w serii anime, czy mandze, ale przez to, że fabuła jest tak mocno pocięta, to często motywacje zawodników z przeciwnych drużyn wydają się miałkie i bez sensu, w szczególności dla osób, które tej serii aż tak dobrze nie znają. Ba, nawet nasi zawodnicy są kiepsko nakreśleni, bo fabuła jest przedstawiona od środka historii. Niby można odblokować filmiki, które nam tę wcześniejszą fabułę przybliżają, ale jednak jest to trochę za mało. To jest tak naprawdę mój największy zarzut do tej gry, bo potem jest dobrze, a czasem nawet bardzo, choć skaz również nie brakuje. Swoją drogą jest pewien mecz, który zaczynamy grać od niemalże połowy drugiej połowy z przewagą dużo mocniejszego przeciwnika na 6-0. Ta część gry jest tak skonstruowana, że teoretycznie nie da się wygrać w tak krótkim czasie z przeciwnikiem, ale są w sieci filmiki, w których się to udało niektórym zrobić i to nawet bez cheatów. Czy twórcy gry przewidzieli taką sytuację? Pewnie, że nie, więc całość fabuły się toczy w taki sam sposób, jak przy przegranej. Szkoda, bo wychodzi tutaj dość mocno fuszerka twórców.

Skoro fabułę mamy za sobą, to możemy się skupić na rozgrywce. Rise of the New Champions, to nie symulacja pokroju Fify, a bardziej gra zręcznościowa. Zasady piłki nożnej mam nadzieję, że znacie, bo nie zamierzam w nie wnikać, jednak co warto podkreślić to, że ten system zgodnie z duchem serii jest nastawiony na widowiskowość, która jest przedstawiana za pomocą ruchów specjalnych. Wiadomo, że piłkę można podać do innego zawodnika, przejąć, strzelić gola, ale można to zrobić o wiele fajniej. Piłkę można podać ze specjalnym podkręceniem, które jest pokazane za pomocą różnokolorowej poświaty. Atak może się odbyć w taki sposób, że przeciwnik osłupiały nie wie, co się stało. Z kolei strzały na bramkę mogą się w niektórych przypadkach odbywać nawet z połowy boiska, co zostawia przeorane boisko, a przy odrobinie farta nawet osłupiałego bramkarza i zerwaną siatkę. No po prostu świetnie to wygląda, a banan z mordy nie znika. Wszystko to jest okraszone ładną cellshadingową grafiką stylizowaną na tą z remake’u serii anime, choć akurat na pstryku trochę za mało wygładzoną, przez co straszy „ząbkami”. Na Switchu animacja jest zablokowana na 30 klatkach, choć zdarzają się niewielkie dropy. Na konsolach stacjonarnych i PC z kolei mamy 60 klatek i choć nie jestem zwolennikiem liczenia klatek, to niestety w tej grze klatkarz ma bardzo duże znaczenie i po prostu lepiej się gra w płynniejsze wersje.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions | Recenzja | Cross-Play

Niestety, AI w tej grze nie zachwyca. Nie tylko przeciwników, ale także naszych kolegów z drużyny. Nieraz się zdarza, że AI biegnąc za piłką, zaczyna wariować. Z kolei rywali nawet na najwyższym poziomie trudności bez problemu da się ograć, gdy już się pozna wszystkie niuanse tej mechaniki. Szkoda, w szczególności, że na Pstryku tryb online działa okropnie, więc jedyna nadzieja w lokalnym multi. Zresztą multiplayer online to kolejny zmarnowany potencjał tej gry, bo można było zrobić herb dla swojej drużyny, zaprojektować jej ciuszki, a nawet stworzyć swój wymarzony dream team, spośród wszystkich dostępnych postaci w grze, także tych stworzonych przez gracza. Inna sprawa, niestety tej grze brakuje sensownego balansu, więc niektóre postaci zawsze będą na dnie rankingu, podczas gdy bez niektórych nie da się normalnie grać (khem! Muller na bramce). Muzyka jest bardzo nijaka i brakuje trochę motywów znanych z anime. Aczkolwiek, serce potrafi mocniej zabić, gdy w wyjątkowych sytuacjach można usłyszeć nową aranżację animowego openingu, czyli Moete Hero i jest to zdecydowanie najlepszy utwór użyty w tej grze, bo o całej reszcie szybko się zapomina.

Oddzielny akapit chciałbym poświęcić kwestii monetyzacji w tej grze. Od razu po premierze wyglądało na to, ze pomimo grindu związanego ze zwiększaniem poziomu kart przyjaciół/mentorów (co przyśpieszało uczenie się nowych umiejętności przez naszą postać) nie będzie żadnych mikropłatności. Jednak istniała waluta gry, którą się zdobywało za wbijanie aczików i różne wydarzenia z trybu story. Za tę walutę można było, poza kosmetycznymi dodatkami, kupić także paczki, w których się dostawało karty przyjaciół/mentorów (co zwiększało ich poziom, a także przedmioty, które ułatwiały rozgrywkę lub rozwój naszej postaci). Jest to upierdliwe, ale przynajmniej można to robić za pomocą waluty, o którą w grze nietrudno. Jednak kilka miesięcy po premierze musiał się pojawić oczywiście drugi sklep, w którym pojawiły się mocniejsze przedmioty i nowe kosmetyczne dodatki, a walutę można było kupić za prawdziwe pieniądze lub wygrać w ramach trybu online. Niby gracz nie jest jakoś specjalnie napastowany, aby wydawać realne pieniądze, ale jest to słaba zagrywka ze strony wydawcy, który ewidentnie chciał ukryć tę opcję przed recenzentami, ale nie ze mną te numery. Jest też oczywiście Season Pass, w którym dostajemy nowe postacie do wykorzystania w multiplayerze i szczerze mówiąc, jest to bardzo biedna opcja, bo nie za wiele w niej otrzymujemy. Gdyby się dostawało całe drużyny i dzięki temu dodatkowe mecze do ogrania w singlu, to byłoby jeszcze ok, ale pojedyncze w dodatku bardzo mocne postaci, śmierdzą pay to win na kilometr.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions | Recenzja | Cross-Play

Spędziłem z nowym Tsubasą ponad 90 godzin, co jest naprawdę sporą ilością czasu, jak na kogoś, kto prawie nie grał w multi, a przede wszystkim klepał story i tworzył nowe postaci. Po prostu klimat towarzyszący meczom i sam wygląd gry dawał mi poczucia bycia częścią tej historii. Nie da się też ukryć, że mechanika przypadła mi do gustu i przypomina tą znaną z Tsubasy na PS2, który nigdy nie opuścił granic Japonii, ale po prostu o wiele lepiej zrealizowaną. Zatem można wywnioskować, że pomimo wszystkich wad tej gry, bawiłem się świetnie i taka właśnie jest prawda. Nawet teraz z chęcią wracam do tej gry, gdy pojawiają się jakieś istotne updejty. Nadal żałuję, że online w tej grze to taka padaka, ale nie można mieć wszystkiego. Nie obraziłbym się za kolejną część, która wygładziłaby te aspekty, które nie zagrały, a także wykonała krok dalej jeśli chodzi o formę takiego story. Widziałbym nową odsłonę w bardziej złożonej formie, trochę na wzór takiej Inazumy Eleven, w dodatku z nowym scenariuszem, a nie z ciągłym klepaniem tej samej historii, którą fani znają na pamięć. Też warto by było dać tryb wolnego tworzenia postaci, niewymagający klepania całego story. Mogłoby się to odbyć na takiej zasadzie, że pula punktów i dostępne ruchy byłyby zależne od tego, co udało nam się odblokować w story w kolejnych podejściach, bo teraz to niestety katorga trochę. Zatem kończąc ten przydługi tekst, czy warto zainteresować się nową odsłoną Kapitana Jastrzębia? Pewnie, że tak! Starzy fani dostaną naprawdę ogromnego kopniaka nostalgii, a nowi może sami złapią bakcyla. Zatem nie pozostaje mi nic, jak grę polecić. Tymczasem wracam na boisko. Strzała!

Trailer gry.

5 thoughts on “Captain Tsubasa: Rise of New Champions

  1. O człowieku, miałem sporo dylematu czy brać tą grę na premierę. Bałem się, że jednak zostanie skopana (hehe) i będzie to kasa wyrzucona w błoto. Teraz wiem, że jako nostalgiczny człowiek, będę zadowolony z rozgrywki. Co prawda nie jest to MUST PLAY, ale jak gra osiągnie magiczny pułap 100 zł to chętnie przygarnę!

  2. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie: “Czy boisko pojawia się na horyzoncie?” 😀

    Nie dość, że Tsubasa, to jeszcze arcade i na kanapowym by się grało, jak w Goal 3 swego czasu. Kurde ze względu na to anime zapisałem się do sekcji piłkarskiej w mieście, niestety moją karierę zakończył alkohol, gry i muzyka rockowa. Piłka zawsze była przyjacielem, ale ludzie z drużyny już nie koniecznie. Przerzuciłem się na Bball, ale sentyment jest i też z chęcią sprawdzę jak będzie okazja.

    Dzięki za tekst Guile 😉


    1. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie: “Czy boisko pojawia się na horyzoncie?” 😀

      Nie pamiętam. Wydaje mi się, że może w jednym filmiku jest coś takiego, ale na pewno nie cały czas. 😉

  3. Nie moja bajka (nic mnie tak nie wkurza jak gatunek gier “piłeczka i deseczka” – a kysz!), ale jakoś w zeszłym roku, będąc u rodziców z nudów latałem po kanałach i na TVP Sport widzę…Tsubasa!! Chyba godzinę oglądałem. Kiedyś frajda z seansu, dziś doskonale się sprawdza jako kino kampu. Takiego natężenia absurdów nie ma nawet w polskich komediach romantycznych. Seans wciąż żre…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *