Cyberpunk Edgerunners
Koszmarna premiera gry Cyberpunk 2077 nie była dla mnie zaskoczeniem. Gdybym grał na giełdzie, pozbyłbym się akcji CD Projektu odpowiednio wcześnie. Rychło też o tej grze zapomniałem, bo w końcu jest tyle innych rzeczy do grania. Tymczasem projekt poboczny w postaci serii anime powstawał sobie we względnym spokoju, wbił się znienacka i zmiażdżył oczekiwania.
A poważniej – producentem projektu jest Rafał Jaki, który pracował w CD Projekt przez 10 lat (do połowy 2022 roku) i zajmował się między innymi znaną z Wiedźmina grą karcianą Gwint, jak również mangą Wiedźmin: Ronin no i Cyberpunk: Edgerunners właśnie. Człowiek, którego nazwisko jest rozchlapane wielgachnymi literami w openingu, ukończył japonistykę i posługuje się biegle japońskim, a jak się dowiedziałem od mojego kolegi NoNameMana, którego w tej chwili pozdrawiam, pan Rafał prywatnie jest też młodszym bratem polityka Patryka Jakiego, z którego mocno konserwatywnymi poglądami często się nie zgadzam, ale nie mówmy tu o polityce.
I co pan na to, panie Patryku
Historię opracowali polscy scenarzyści: Bartosz Sztybor, Jan Bartkowicz i Łukasz Ludkowski. Na jej podstawie scenariusze odcinków stworzyli Masahiko Otsuka i Yoshiki Usa, a reżyserem jest nie kto inny jak Hiroyuki Imaishi ze słynnego studia Trigger. Człowiek ten w przeszłości odpowiedzialny był za film Dead Leaves, który ostrożnie polecam, Tengen Toppa Gurren Lagann, które jest jednym z moich ulubionych anime w ogóle, czy miejscami skatologiczne Panty & Stocking. Aha, no i Kill la Kill. Z grubsza wiem, czego się po tym człowieku i jego produkcjach spodziewać, ale… nie tym razem.
Bo owszem, mamy tu do czynienia z dobrze znanym stylem animacji: rwane, szybkie ruchy, mnóstwo się dzieje naraz, jest niemądrze, energicznie i wesoło. I jedyny mój w miarę istotny zarzut do tego anime byłby taki, że fabuła nie zawsze pasuje do tego stylu animacji – bo opowieść jest składna i przemyślana, subtelna gdzie trzeba i ekstremalnie brutalna w niespodziewanych momentach; postacie są… pełne i zmieniają się wraz z upływem czasu i nowymi doświadczeniami, zamiast być zwykłą wycinanką – krótko mówiąc, scenariusz jest niepodobny do większości popularnych anime.
Najlepszy tego przykład to piosenka „I Really Want To Stay At Your House”, podkreślająca relacje Davida i Lucy. Słyszymy ją w epizodzie drugim, podczas wirtualnej wizyty na Księżycu. Później zaczyna ona grać w dość niespodziewanym momencie w trakcie finałowego odcinka, specjalnie po to, byś uświadomił sobie, jak bardzo wszystko się od tego drugiego odcinka zmieniło (i jak niewiele pozostało). Zresztą cała oprawa muzyczna jest świetna – oprócz nowych utworów niektóre kawałki z gry trafiły też do anime, a są świetnie dobrane: od openingu, po czarnego konia soundtracku „Are You Ready For Tomorrow” no i oczywiście wspomniane już „I Really Want To Stay At Your House”. Do tej pory hasło „cyberpunk” kojarzyło mi się głównie z drapieżnym synthwave w stylu twórczości Dance with the Dead, ale anime mocno zmieniło moje zdanie odnośnie tego, co pasuje do tego klimatu.
Wspomniałem o tym, że animacja potrafi być bardzo szybka i są momenty, w których ciężko się połapać w akcji, ale nie jest to pełny obraz – mamy też momenty spokojne, dające chwilę na złapanie oddechu i przetrawienie wszystkiego, poczucie klimatu, zrozumienie bohaterów. Miejscami czułem się, jakbym oglądał jakąś OVA z lat 90. typu Armitage III, gdy pstrokate kolory na ekranie ustępowały metalicznej szarości i chlustającej ciemnoczerwonej krwi.
Moje ulubione odcinki to: drugi, ze względu na scenę, gdzie Lucy (nasza Lucynka) zaprasza Davida na wirtualną podróż na Księżyc i do pewnego stopnia otwiera się przed nim, mówiąc mu o swoim marzeniu. Wprawdzie ta romantyczna, oniryczna podróż kończy się szybko i niespodziewanie, ale jest kluczowa dla fabuły. To był moment, w którym zacząłem myśleć, że Edgerunners może być „czymś więcej”.
Kolejnym przełomowym odcinkiem jest epizod szósty – to właśnie on najbardziej przypominał mi te OVA sprzed kilkudziesięciu lat. Ale napięcie zbudowano w nim sposób, który bardziej przypomniał mi filmy Quentina Tarantino – potrafi on, dzięki samym dialogom i podbijanej stawce, stworzyć bardzo napiętą sytuację, choć jego bohaterowie nawet nie opuszczają pomieszczenia, w którym się znajdują. Wydarzenia z tego odcinka, pokazane ponownie w nieco oniryczny sposób łączą ekstremalną brutalność z… niemal poetycką nostalgią, co bardzo, ale to bardzo mi się spodobało. No i świetne zakończenie.
Finałowy, dziesiąty odcinek to po prostu miazga. Mniej więcej masz pojęcie, do czego to wszystko zmierza: „masz rację mamo, wiem, że mi się uda, obiecuję ci, dotrę na sam szczyt budynku Arasaki”, ale ciągle masz nadzieję, że do tego nie dojdzie. Mniej więcej do momentu, gdy bezduszny Adam Smasher mówi swoje słynne już: „could you really afford distractions now?” i już wiesz, że inaczej nie będzie. Zakończenie mówi nam wszystko, co trzeba i jedyne, co pozostaje widzowi, to usiąść i mocno się zastanowić nad tym, co właśnie obejrzał, ewentualnie zacząć się produkować na ten temat w mediach społecznościowych.
David, główny bohater, dostał w trakcie serii wystarczająco dużo powodów, by dołączyć do cyberpunkowego podziemia – wiele z nich wydarzyło się już w pierwszym odcinku. Mimo coraz większej ilości cyberwszczepów, które sobie instaluje, do końca serii pozostał… bardzo ludzki, właściwie jego wahania, rozterki i pragnienia stanowią jeden z filarów fabuły.
Drugim takim filarem jest postać Lucy, która na początku odgrywa wobec Davida rolę wróżki z magicznego świata, co jest – jak się szybko okazuje – pozą, mającą ukryć mocno pokiereszowane i obolałe wnętrze. Otworzenie się przed Davidem jest dla niej tyleż kuszące, co bolesne i powoduje wycofanie się, zamknięcie się w sobie – tego typu zachowanie u dziewczyny znam, że tak powiem, z własnego doświadczenia, choć w przypadku Lucy jej historia była przynajmniej ciekawa.
Wisienką na torcie jest oczywiście Rebecca, która wpływu na fabułę nie ma jakiegoś bardzo dużego, ale ta postać drugoplanowa kradnie większość scen, w których się pojawia, a jej szalona (czy wręcz mordercza) żywiołowość musi przyciągać uwagę i nie bez powodu stała się ulubienicą tak wielu widzów. Smashing.
Po zawodzie wywołanym przedwczesną premierą niedorobionego Cyberpunka 2077 ta fantastyczna seria jakoś zmieniła nastawienie publiki również do samej gry – że jest już naprawiona, połatana i już można grać. Nie wiem, czy to prawda, bo niespecjalnie się nią interesowałem, ale faktem jest, że CD Projekt złapał wiatr w żagle, ogłosił kilka nowych projektów, a Cyberpunk 2077 zaczął znikać z półek i pobił rekordy grających równocześnie na Steam. Tak, Cyberpunk: Edgerunners jest tak dobre, że ma też wyraźny wpływ na sprzedaż produktu z nim powiązanego.
Link do recenzji na YT: TUTAJ
Jeśli chodzi o mnie, to może jest za wcześnie by rzucać hasłami typu „jedno z najlepszych anime, jakie widziałem w życiu” – to pokaże czas. Czy będę za rok, dwa czy pięć pamiętał o tym tytule, tak jak pamiętam o Evangelionie, Gunbusterze czy Made in Abyss. Ale to, co mogę powiedzieć już teraz to, że bardzo się cieszę, że powstało i że jest popularne; no i że jest z inicjatywy moich rodaków, którzy wnieśli coś naprawdę dobrego do świata anime, czego paręnaście lat temu nawet sobie nie wyobrażałem i mam nadzieję, że na tym nie poprzestaną.
Serdecznie polecam.
Oglądałem i całkiem sympatyczne Anime w gatunku który uwielbiam. No i Lucyna fajna Waifu xD