graVITAcja #1: Uncharted / Lemmings

VITAjcie. W cyklu tym przedstawię wam gry, które ograłem niedawno na przenośnej konsoli SONY. Nie znacie? To ta, która miała wszystko, by odnieść sukces, ale ostatecznie poniosła finansową klapę. Niezbadane są wyroki Zeusa. Ja w każdym razie z tymi grami bawię się świetnie. Przyłączcie się!


Indiana Jones, Lara Croft, Nathan Drake, Zenek Martyniuk.
Który element tu nie pasuje?

Nathan Drake, samozwańczy archeolog i jednocześnie jeden z największych masowych morderców w historii gier wideo. Pod pretekstem zbierania starożytnych świecidełek, nie tylko sieje spustoszenie w wiekowych budowlach, uprawiając na nich parkour, to jeszcze robi sito z innych napotkanych miłośników skarbów. Zrzuca ich w przepaść, skręca im karki i szatkuje całym arsenałem zgromadzonym w teksańskich piwnicach – pistolety ręczne, magnum, pistolety maszynowe, karabiny maszynowe, snajperki, strzelby, działka stacjonarne. Granatem i wyrzutnią rakiet też nie pogardzi wysyłając jednocześnie kilku oponentów wprost pod bramy świętego Piotra. Nathan Drake – masowy morderca doskonały i bohater jednej z najlepszych serii gier ostatnich lat spod dłuta Naughty Dog.

Znakomita trylogia, graficzna wizytówka konsol ówczesnej generacji i jednocześnie produkt na wyłączność PS3 była idealną marką na start nowego, przenośnego systemu Sony, który trafił na rynek w grudniu 2011 roku (w USA i Europie dwa miesiące później). Miał przy okazji zaprezentować wszystkie możliwości nowego sprzętu (ekran OLED, żyroskop, kamera, ekran dotykowy). Jako, że Psiaki pracowały nad historią o zabójczych grzybach (Mario lubi to!), a jednocześnie kreślili już czwartą część przygód Nathana na kolejną generację, zadanie przygotowania startowej gry na Vitę przypadł studiu Bend (ostatnio ‘Days Gone’). Jak im wyszło?

Dostajemy prequel przygód Nathana, więc zapomnijcie o większości postaci, których poznaliście w trylogii. Drake to jeszcze młody i nieopierzony łowca skarbów, który nic w życiu nie osiągnął, jest raczej kolesiem do wynajęcia. Jason Dante, jego dawny znajomy mówi mu – „Jest w Panamie fajna świątynia, wpadamy, zabieramy co się da i śpimy na złocie jak Smaug” (cytat zmyśliłem, nie występuje w grze). I przez trzy pierwsze rozdziały (w sumie jest ich 34) kicamy po skałach, ale jako, że czasy pierwszego Tomb Raidera odeszły w niepamięć i trzeba strzelać do ludzi, na scenę wkracza generał Guerro – dyktator, któremu znaleziska przydadzą się do finansowania jego armii, i przewrotu w państwie. A jak dyktatorek to i całe wojsko, latające mu koło dupy – jest co wybijać. A jako, że bez kobiety u boku ta seria nie istnieje, sprytna dziołcha pojawia się i tu, pod postacią Marisy Chase, która będąc wnuczką słynnego archeologa, sama chce dotrzeć do skarbu, i przy okazji swego dziadka, który gdzieś zaginął. Zaczynamy…

Jeśli znasz poprzednie części serii, to oznajmiam, że nic się nie zmieniło (jeśli nie znasz to… idź je poznać). Skaczemy, rozwiązujemy proste zagadki, by popchnąć fabułę do przodu, a kiedy trzeba to strzelamy, korzystając z całego arsenału spluw wymienionych w pierwszym akapicie, naturalnie chowając się przy tym za osłonami. Ta część dodatkowo premiuje ciche przemieszczanie się po terenie. Przykład – magazyn patroluje czterech bydlaków. Jeśli będziesz głośny – wezwą posiłki i przybiegnie kolejnych kilku. Ale wystarczy podejść do nich po cichu (ich IQ równe jest użytkownikom Wykopu, bądź PPE) i po kolei skręcać im kark. Voila! Jeśli się nie uda – ruszasz z typową dla serii wymianą ognia. Nie można tutaj wczytać poprzedniego checkpointu (rozsądne zabezpieczenie), niestety uprzykrza to życie zbieraczom skarbów, bo jeśli jakiś przegapią, muszą zaczynać dany rozdział od początku (te są na szczęście krótkie).

Przechodzimy do nich, gdyż to crème de la crème tej gry. Świecidełka, duperelki, znajdźki, śmieci – jak zwał, tak zwał – tych jest tutaj od cholery. Różnego rodzaju kamyki, starożytne figurki, przedmioty zrabowane zakładnikom, którzy wpadli w łapy generała Guerro (tzw. „dowody życia”), kolejne kamyki w innym kolorze i wszelkiej maści bzdety. Jak ci się znudzi ich zbieranie to możesz odpalić kamerę i robić zdjęcia odpowiednim miejscówkom (tym nie sugerowanym przez konsolę też, zostaną na karcie pamięci). Gdy zobaczyłem, że wszystkich pierdoł jest ponad 200 złapałem się za durny łeb. Tytuł jest nie tylko gratką dla fanów serii, ale i staroszkolnych platformerów, gdzie dopiero 100% skarbów na liczniku zapewnia satysfakcję. Oczywiście można to olać, wszak nikt od was tego nie wymaga. Ja, jako fan wciskania ryja w każdą ścianę, byłem wniebowzięty, choć przy pierwszym podejściu zgarnąłem nieco ponad 3/4 świecidełek. Bez konkretnego poradnika wszystkich nie znajdziecie, zaręczam. Jeśli lubicie takie rzeczy będziecie się świetnie bawić (dlatego skończyłem grę dwa razy), reszta po prostu uwinie się z całością w ciągu 8 godzin.

VITAlity?

Co z tą Vitą? O robieniu zdjęć już pisałem. Fajna jest zagadka, w której musisz wyjść ze swojej piwnicy, lub kwadratowego strychu, by skierować kamerę na słońce, by na ekranie pojawiła się mapa. Operowanie żyroskopem, gdzie Drake spływa z rwącym nurtem też wypada przyzwoicie. Szkoda tylko, że większość zagadek opiera się na ekranie dotykowym, w którym przesuwamy określone elementy, bądź składamy puzzle z kilkunastu części (dodatkowo musimy je odwracać; margines błędu jest spory). Na początku to jest całkiem fajne, tylko, że takie rozerwane obrazki musimy na przestrzeni całej gry ułożyć kilkanaście razy. Ani tu wyzwania, ani to ciekawe, po kolejnym razie już tylko męczy (dobrze, że w trakcie kolejnego przejścia wszystkie układanki są automatycznie pomijane, jeśli je wcześniej rozwiązałeś). Czasem pomażesz też po ekranie dotykowym, by Drake złapał się półki, lub obijesz mordę zakapiorowi, we właściwym momencie uderzając w ekran. Widać starano się zaprezentować tutaj każdą możliwość tej konsoli. Nie dziwi mnie to, choć jak wspomniałem, wypada to średnio ciekawie.

Ojciec, grać?

Jeśli lubisz mordercę Drake’a i chcesz poznać wszystkie jego przygody, odpowiedź jest oczywista. Jeśli masz VITĘ i chcesz sprawdzić jedną z najbardziej wysokobudżetowych gier na ten system (który później padł i stał się ostoją indyków), atakuj śmiało. Jeśli nie lubisz tej serii… to i tak tego nie czytasz. Grifter mówi – grać!


Wolność Lemingom!!

Walt Disney to dupek. Time to throw Walt!

Kojarzycie lemingi? Te słodkie, małe gryzonie z pazurkami występujące na naszym kontynencie w Skandynawii, miały swego czasu pecha przez niejakiego dupka Walta Disneya, który w swym studiu, w roku 1958 zrealizował film „Białe pustkowia”, gdzie jednym z wątków było ukazanie mitu, jakoby lemingi z Norwegii popełniały zbiorowe samobójstwo rzucając się w przepaść. Pal licho, że wszystko kręcono w US and A, to jeszcze nasze chomikowate pieszczochy, kupione zresztą też w Stanach (z prywatnej hodowli), były w przepaść zrzucane przez członków załogi technicznej. Dziś, by to nie przeszło, a Disneya zahibernowaliby (kweh!) na amen. Przynajmniej w popkulturze. Niektórzy do dziś wierzą w ten fałszywy mit o samobójstwach tych gryzoni. Paradoksalnie to właśnie dzięki niemu powstała jedna z najlepszych serii logicznych w historii elektronicznej rozrywki, która święciła triumfy jeszcze na Amidze.

Dziś Rockstar zarabia dolary głównie za sprawą serii GTA, ale kiedyś, w czasach gdy nazywali się DMA Design, zamiast ludzi, woleli unicestwiać lemingi. I tutaj zaczynała się rola gracza – nie mogłeś pozwolić, by naszym małym kolegom stała się krzywda – jak najwięcej stworzonek musiałeś doprowadzić do wyjścia. Jako, że poddano je zabiegowi antropomorfizacji, potrafiły mówić monosylabami (nawiązanie w kolejnych akapitach) i pozyskały umiejętności znane homo sapiens – kopały tunele w różnych kierunkach, budowały schody, wspinały się po ścianach, czy używały parasolki jako spadochronu. Tu zakończę, bo nie wierzę, by jakikolwiek gracz na świecie nie wiedział o co w tej grze chodzi i nawet jeśli nie ogrywał serii, zna doskonale jej zasady. Jako, że sam ograłem wszystkie (!!) części Lemów (łącznie z dodatkami i spin-offami), nie mogłem sobie darować sprawdzenia i tej. I choć najlepsze czasy seria ma dawno za sobą, musiałem się za nią zabrać w ramach graVITAcji.

Let’s go!

Początek to radosny samouczek, gdzie uczą cię podstaw. Kiedyś sam musiałeś wszystko ogarnąć, ale czasy się zmieniły i trzeba mechanikę gry graczowi wytłumaczyć. Można to przeboleć.

Przechodzimy do mięska zaczynając grę właściwą. I tu poczujemy się jak w domu – 4 poziomy trudności jak w oryginale, identycznie nazwane (tylko nie wiem dlaczego ‘mayhem’ zmieniono na ‘hard’ – ludzie nie znają już dziś znaczenia tamtego słowa, coś z nim nie tak?), nawet wykorzystano wiele plansz z oryginału, więc miłośnicy klasyki uśmiechną się wyłapując podobieństwa. Są oczywiście całkowicie nowe światy i zauważalne różnice – nie trzeba już przejść każdej planszy, by osiągnąć progres (kiedyś to był ból, jeśli zaciąłeś się w jakiejś, nie było zmiłuj – siedziałeś aż ją skończysz). Każdy poziom trudności podzielony jest na kilka zakładek po 5 poziomów każda. Za ukończenie każdego etapu otrzymujesz od jednej do trzech gwiazdek. Wystarczy więc zgarnięcie określonej ich liczby, by odblokować kolejną zakładkę. Pomysł zacny.

Oprócz tego dostaliśmy nowe mapy (nie umywają się do klasyki), czy pomysł ze złymi Lemingami, których musimy się pozbyć (nie możemy ich doprowadzić do wyjścia, bo level się skończy, aczkolwiek potrafią być przydatne, wszak możemy wydawać im normalne polecenia). Poziomów jest setka, dodatkowo mamy jeszcze zadania poboczne typu „jednym lemingiem sprawdź każdą aktywność”, „uratuj wszystkich”, czy… „wysadź wszystkich”. Tak, jeśli znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia, wciąż możesz kliknąć na grzybek atomowy rozpętując lemingowy holocaust!

Oh No!

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie ekran dotykowy. Niestety, w przeciwieństwie do odświeżonej i ułatwionej wersji pierwszych Lemingów z PSP, stwierdzono, że skoro mamy taki ekran, to trzeba kazać graczowi mazać po nim paluchem. I to jest błąd wpływający na całą rozgrywkę.

Niestety sterowanie dotykowe jest cholernie nieprecyzyjne i nawet mimo pauzy (nie można wtedy wydawać rozkazów lemom) ciężko jest zsynchronizować każdą czynność, które trzeba szybko wykonywać (mimo możliwości przybliżenia i oddalenia widoczności). Jeszcze gorsze jest opóźnienie w reakcji lema – w starych grach przyzwyczajony byłem, by wydawać mu polecenie, gdy ten jest przy samej krawędzi, ale nie tutaj! Imput-lag jest wyraźnie widoczny i nawet jeśli klikniesz wcześniej to konsola nie zareaguje odpowiednio. Z czasem nauczyłem się po prostu napierdzielać paluchem w ekran niczym dzięcioł w drzewo, a i to czasami nie przynosiło rezultatu. Niektórzy krytycy napisali nawet, że gra przez swoje dotykowe sterowanie jest… całkowicie niegrywalna.

I choć tak daleko nie pójdę z tym twierdzeniem, to faktycznie, jest to średnio grywalne, szczególnie w późniejszych planszach na Hard (Mayhem kurka!!). Niektóre są faktycznie pozbawione sensu i grywalności, gdzie trzeba wszystko idealnie w czasie zaznaczyć, dodatkowo przesuwać szybko określone elementy otoczenia (czasem konsola w ogóle nie chce zaznaczyć obiektu na planszy). Wiedziałem jak skończyć level, a mimo to, przez kiepskie dotykowe sterowanie ginąłem w nim po kilkanaście razy. To strasznie frustrujące szczególnie, że wina nie leży po twej stronie.

Yiiipiiieee?

Chciałbym napisać, że to świetny tytuł dla lemingowych wyjadaczy i nowych graczy, niestety sterowanie dotykowe wręcz zabiło tę grę. Nie ukrywam, że po trzech godzinach chciałem ją olać i odinstalować bez przechodzenia wszystkich poziomów. Sumienie mi jednak nie pozwoliło – to w końcu Lemingi – seria, którą bezgranicznie kocham. Przemogłem się, skończyłem, się straszliwie zmęczyłem. Topornością sterowania czy nieprzemyślaną konstrukcją niektórych poziomów i tym cholernym, nieresponsywnym klikaniem w ekran do znudzenia (umyjcie paluchy!). Miałem serdecznie dość tej gry!

Kocham Lemingi i polecam je wszystkim – genialny drenaż mózgownicy. Ale sięgnijcie lepiej po starsze części z Amigi, lub piecowy Revolution. Część na VITĘ polecam odpuścić. No chyba, że ktoś, jak ja, jest masochistą serii i musi “ograć wszystko”.

Autor: Tomasz Żamojtuk

„Grifter”

6 thoughts on “graVITAcja #1: Uncharted / Lemmings

  1. Kurde, pograłbym chętnie w Golden Abyss, ale nie mam Vity, a na port na stacjonarki się chyba nie zanosi… Szkoda, bo Uncharted to superowe strzelanki.

  2. Ha! Trafiłeś mnie prosto w ostatniego lemminga, “Mayhem” to moje czwarte imię! Ostatni poziom mogli nazwać “Menacing” – nie miał bym objekcji, ale “hard” to przegięcie miękkiej pałki.

    Gdyby ten Drake był chociaż laską, miał okazałe cycki i niezgorszą figurę to może bym rezał, ale smagać swój kontroler dla paruset zapixelziałych śmieci i starych kartofli to nie dla mnie. Pewnie zagram.

    To ja lepiej pójdę obalić jakiś level…

    1. Cześć stary!
      Ostatnio powysadzałem kilku twoich kumpli. Oh No!

      Menacing. No fajne były te specjalne poziomy w Lemach. Jeszcze kosmos i dwa levelki na bazie ‘Shadow of the Beast’ z legendarną muzyką.

      W ‘Uncharted: Zaginionym Dziedzictwie’ możesz zagrać Chloe – są cycki i niezgorsza figura. Duperele do znalezienia też się znajdą 🙂

      Po samogonce od razu wskoczy level up!

      1. “Zaginione Dziewictwo” , dupy do znalezienia, to już lepiej, zachęciłeś.
        Obcinam łby lemmingom wielgachnym mieczem inkantując pod nosem “there can be only one”.

        1. Że też nigdy nie pomyślałem o takim nazwaniu tej gry. Wpływ Davida chyba do mnie nie dotarł w tym przypadku. Chloe szukająca swego zaginionego dziewictwa… zacne milordzie. Suda51 by mógł coś takie stworzyć 🙂 Podsunąłeś mi zacny pomysł na opowiadanie… dzięki! 🙂

          Pamiętasz ten filmik, jak jakiś psychol strzelał Lemowi w głowę ze spluwy, a reszta Lemów wystrzeliwała się z rakiety i robiła “yaaahhh”? Stworzone przez jakiegoś fana i zajebiście, płynnie animowane na zwykłej A500. Amiga to miała speców nad spece od demo-sceny 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *