Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice | Recenzja | Cross-Play

Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice

Za czasów piątej i szóstej generacji konsol (a nawet i siódmej), nie wspominając już o wcześniejszych, gry z gatunku point’n click na tych sprzętach można było wyliczyć na palcach jednej ręki. Podobnie jak strategie, klikane przygodówki były głównie domeną graczy szpilających na PC. Cieszy mnie zatem fakt, że obecnie na konsolach pojawia się coraz więcej gier z tego gatunku, a zwłaszcza, gdy do życia jest przywracane kultowe IP — Leisure Suit Larry.


Larry Laffer, któż nie zna tego małego (choć nie zawsze), podstarzałego zboczeńca, rzucającego co krok prostackie żarty na tle seksualnym? Myślę, iż postać ta stała się na tyle kultowa, że nawet jeśli nie mieliście nigdy wcześniej do czynienia z pierwszymi odsłonami gry, to i tak o nim słyszeliście. W naszym kraju gry sygnowane ową marką zapewne stały się bardzo rozpoznawalne dzięki siódmej odsłonie serii — Miłość na fali (wydanej tylko na PC) — a to za sprawą genialnego polskiego dubbingu z Jerzym Stuhrem na czele.

Pierwszy romans serii z konsolami miał miejsce w 2004 roku na Xboxie i PS2, a owoc tej znajomości nazwano — Leisure Suit Larry: Magna Cum Laude. Niestety, twórcy odeszli od znanej wcześniej formuły 2D na rzecz trójwymiarowego świata, a sam główny bohater to siostrzeniec świntucha znanego z wcześniejszych odsłon. Konwencja ta zderzyła się z bardzo mieszanym odbiorem, wielu graczy narzekało na odejście od znanej formuły. Przez następne lata seria popadła w lekkie zapomnienie, aż do czasu, kiedy to ponownie postanowiono pokombinować z 3D — i tak w 2009 roku otrzymaliśmy sequel wspomnianej produkcji — Leisure Suit Larry: Box Office Bust. Tutaj gra została już totalnie zmiażdżona zarówno przez krytyków, jak i samych graczy.

Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice | Recenzja | Cross-Play

Lekki powiew świeżości, a właściwie powrót do korzeni serii nastąpił w 2013 roku, kiedy to z okazji 25-lecia IP wypuszczono remake pierwszej odsłony serii — Leisure Suit Larry: Reloaded. Całkowicie odświeżona oprawa graficzna pozostała w konwencji dwuwymiarowej, zachowując jednocześnie klimat pierwszej odsłony serii. Początkowo tytuł miał wyjść na konsolach siódmej generacji, jednak anulowano jego premierę.

Kolejnym krokiem naprzód jest Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry wydany w 2018 roku, tym razem również na konsolach. Jest to pełnoprawna nowa odsłona serii, która stara się utrzymać ducha poprzednich odsłon (pomijając Magna Cum Laude oraz Box Office Bust). Ja dzisiaj jednak zajmę się przybliżeniem sequela danej produkcji.


MOKRYCH SNÓW — CIĄG DALSZY


Tak jak wspomniałem przed chwilką, Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice, to bezpośrednia kontynuacja poprzedniej części. Grę zaczynamy zatem w tym samym miejscu, w którym swą historię zakończyła poprzedniczka. Znajomość pierwszej odsłony nie jest tu szczególnie wymagana, gdyż sama gra nie grzeszy zawiłą fabułą, a tą z Wet Dreams Don’t Dry możemy w skrócie poznać na samym wstępie.

Jak wszystkie swoje poprzedniczki, nowa odsłona Larrego skupia się na jego miłosnych podbojach. Choć uniwersum gry zostało dość zgrabnie przeniesione w ówczesne czasy, to i tak przyjdzie nam zwiedzić przeróżne „dziewicze” wyspy. Swą przygodę zaczynamy w meksykańskiej wiosce i to tuż przed własnym ślubem z kobietą, której Larry nigdy wcześniej nie widział na oczy, nawet w swych mokrych snach. Skąd taki obrót spraw? Powiedzmy, że zmusza nas do tego obecna sytuacja, w jakiej znajduje się nasz bohater oraz fakt, że wymaga tego starożytna tradycja. A jak wiadomo, tradycja to rzecz święta — więc nie pozostaje nic innego jak się jej podporządkować — a może jednak nie?

Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice | Recenzja | Cross-Play

Okazuje się bowiem, że gdzieś w odmętach zaginionych zakątków wysp, jakie przyjdzie nam zwiedzić, znajduje Faith — obiekt pożądania wielu mężczyzn, a w tym wymarzona luba naszego protagonisty. Nie zważając na pokrętne tradycje, wyruszamy ją odszukać. Czym jednak byłaby ta gra, gdyby po drodze ku szczęściu nie „zaliczyć” kilku powabnych przedstawicielek płci pięknej, a przyjdzie nam nawet zostać bestialsko wykorzystanym przez jedną z nich (cóż za tortury, sic!). W historię został wpleciony również osobny wątek (dla mnie całkowicie zbędny), pewnej organizacji, która poszukuje Faith, chcąc pokrzyżować naszą drogę ku szczęściu.

Pod kątem historii całość wypada całkiem zgrabnie. Mamy tu przedstawioną prostą historię, którą śledzi się nie tyle z wielkim zaciekawieniem, ale bez zbędnej stagnacji. Całość jest okraszona masą żartów, których poziom na tle pozostałych odsłon serii mogę ocenić na „dobry”. Żarty są typowo seksistowskie, klozetowe, chociaż w drogach wyjątku zdarzają się też takie bez polotu. Fani serii na pewno nie będą narzekać, a to chyba w tej grze jedna z lepszych rekomendacji.


KLASYCZNA PRZYGODÓWKA, AŻ DO SZPIKU KOŚCI


No cóż, gra nie wymyśliła koła na nowo i wcale nie stara się tego robić. Dostajemy do rąk przygodówkę zaliczającą się do klasyki gatunku point’n click. Jeżeli ktokolwiek chce się doszukiwać tutaj jakieś rewolucji, to chyba pomylił gatunki. We wstępie wspomniałem, że cieszy mnie fakt, iż gry tego typu coraz śmielej goszczą swój developerski kod na konsolach. Gra na padzie wydaje się wyjątkowo przyjemna i dobrze przemyślana. Mamy do dyspozycji kursor, którym poruszamy się za pomocą analogowego grzybka, dzięki któremu możemy najeżdżać na różne przedmioty, postacie, a następnie wejść z nimi w interakcje poprzez przypisany przycisk. Jak na przygodówkę tego typu przystało, aby móc pchnąć fabułę do przodu, musimy zbierać wszystkie możliwe graty, jakie tylko się da — przydatną opcją jest tutaj możliwość podświetlenia każdego przedmiotu w lokacji, z którym jesteśmy w stanie wejść w interakcję. Nie obeszło się również bez absurdalnych rozwiązań, w tym czasami zupełnie z czapy — łączenia przedmiotów, dziwnych zagadek, masy dialogów i szwendania się od miejsca do miejsca, w celu popchnięcia fabuły do przodu. Fajnym dodatkiem są częste nawiązania do popkultury, które wyczaimy na pierwszy rzut oka. Co jeszcze, Larry ma do dyspozycji telefon, którym nie tylko możemy robić zdjęcia, ale posiada swoistą asystentkę głosową w postaci kobiecego hologramu. Ta zawsze służy nam pomocą i często ucina sobie z Larrym pogawędkę odnośnie panującej sytuacji. Jednym słowem, mamy tu wszystko to, co tygryski lubią najbardziej w omawianej serii.

Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice | Recenzja | Cross-Play


TRUDNOŚĆ ROZUMIANA INACZEJ


To, czy mamy tu wysoki poziom trudności zagadek jest sprawą dość dyskusyjną, chociaż w tym gatunku gier jest to na porządku dziennym. Kiedy sięgam pamięcią do dziecięcych lat, kiedy to przesiadywałem u kumpli, a ci akurat „siedzieli na kompie” i pykali sobie w tego typu przygodówki, to zawsze (ale to zawsze!) posługiwali się obszernymi ściągawkami, jakie były zamieszczane w magazynach z tamtych lat. Nie od dziś wiadomo, że niejednej gry nie udałoby się ukończyć bez specjalnego opisu — zwariowane — wnet absurdalne rozwiązania w tych grach to chleb powszedni. Czy z Larrym jest inaczej? Nie, choć poziom absurdu jest wielce daleki od tego z gier sprzed 20 lat. No, ale przecież kto normalny uzupełnia stołówkowy bar, poprzez wrzucenie węża do sokowirówki, by otrzymać pyszny i świeży (sic!) sok. Łączenie ze sobą przedmiotów to też często loteria i jak zwykle fenomenalnie działa tu zasada stara jak świat — próbuj łączyć wszystko ze wszystkim, a kiedyś znajdziesz rozwiązanie. Zatem sama gra jest nie tyle trudna, co zawiła poprzez swoje specyficzne podejście do rozwiązywania zagadek, niezbędnych do popchania fabuły do przodu. Są oczywiście ciekawe zagadki, które wymagają typowo logicznego myślenia, ale te niestety możemy policzyć na palcach jednej ręki. Jest natomiast jedna lokacja, która sprawiła mi ogrom trudności — a to za sprawą błędów, jakie występowały (o których później). Mamy też możliwość wybierania różnych opcji dialogowych, niestety nie mają one żadnego wpływu na dalsze wydarzenia poza sytuacjami, gdy musimy przedstawić pewne fakty w konkretnej kolejności. Fajną opcją jest również „budowanie” np. łodzi, którą możemy podążać między wyspami lub przyrządzanie drinka z tajnej receptury. Banan nie schodził mi z ust, kiedy dopasowywałem zebrane elementy w grze, aby odpowiednio przygotować wymaganą rzecz. Ciężko jest się nie uśmiechnąć, gdy jako żagiel musimy metaforycznie użyć zdjęcia bielizny, aby dodać pomarańczowy składnik smakowy do drinka, należy dorzucić prezerwatywę… o smaku pomarańczy. Graficznie tytuł stara się w dość ekspresyjny sposób, wcisnąć gdzie tylko się da kształty męskich członków, czy też kobiecych piersi. Przyznam szczerze, że jest to wręcz nagminne, przez co traci trochę na stylu, gdyż po kilku godzinach gry przestaniemy na to zwracać uwagę i w żaden sposób nas to nie rozbawi…


SKROMNY BUDŻET CIĄGNIE ZA SOBĄ BABOLE


Kiedy wciągniemy się na dłużej, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że budżet, jaki twórcy przeznaczyli na przygody sprośnego zboczuszka, nie był zbyt duży. O ile styl graficzny może się podobać — ładne rysowane lokacje, postacie itp. — tak sama animacja lekko kuleje. Wszyscy napotkani bohaterowie (włącznie z naszym protagonistą) poruszają się mega sztywno, jakby mieli kij wsadzony tam, gdzie słońce nie dochodzi, co słabo kontrastuje z luzackim humorem, jaki prezentuje gra. Sekwencje, kiedy to udaje nam się zdobyć niewiastę i odbyć z nią rozkoszne chwile (gdzie słowo chwila jest tu wręcz kluczowe) są ugrzecznione. Mało tego, jakość tych sekwencji jest porównywalna do prostego „gifa”, stworzonego przez ucznia liceum na kółku informatycznym. Wiele sytuacji mamy ukrócone do czarnego ekranu z napisem typu: „10 minut później”, a nawet przejście po jakieś drabinie zamiast animacji zostaje nam przedstawione za pomocą zgaszonego ekranu. Widać na oko, że budżet gry był naprawdę skromny. Do tego wszystkiego dochodzą różnej maści babolki, wywalenie gry do ekranu głównego konsoli czy zamrożenia się ekranu — to jednak są typowe błędy nawet dla wysokobudżetowych gier AAA. Mnie jednak dobiła sytuacja, kiedy to gra całkowicie uniemożliwiła mi dalsze przejście szpila, a w konsekwencji nawet jego ponowne uruchomienie! Mowa tu o pewnym zawikłanym labiryncie. Aby go przejść, należy kierować się wskazówkami w postaci występujących, w lokacjach przedmiotów wraz z towarzyszącymi im dźwiękami (np. jadącego pociągu). U mnie niestety bywały momenty, że nie został odtworzony wymagany plik dźwiękowy, przez co nie mogłem przejść owego labiryntu. Przy entej próbie gra się całkowicie wywaliła. Faktem jest, że mając ¾ historii już za sobą, zmuszony byłem przechodzić całość od nowa.

Jeżeli chodzi zaś o oprawę audio, to tytuł niczym się nie wyróżnia. Wszystkie dialogi są w pełni mówione, a muzyka nam towarzysząca pasuje do stylu odwiedzanych przez nas wysp. Mówiąc szczerze, to żaden z utworów nie zapadł mi szczególnie w ucho. Można więc rzec, że jest poprawnie, bo muzyka na pewno nie psuje zbudowanego przez pozostałe elementu klimatu.

Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice | Recenzja | Cross-Play


WARTO TROCHĘ POŚWINTUSZYĆ


Niestety, nie mogę powiedzieć, by przygodówki z gatunku point’n click przeżywały obecnie swój renesans wśród dużych wydawców, bo to obecnie wciąż niszowe gry — tutaj jak widać, nadzieja leży w twórcach gier niezależnych, którzy mogą trochę nasycić rynek. Dlatego po tytuł powinien sięgnąć każdy lubiący ten gatunek gier, nawet nie mając styczności z pozostałymi częściami serii. Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice to udany sequel wskrzeszonej marki, która wydawałoby się, że ma swoje najlepsze lata dawno za sobą. Po drodze do reaktywacji serii było kilka wpadek, jednak w ostateczności powrót Larrego uważam za udany. To dobre sięgnięcie do korzeni i starej szkoły przygodówek. Choć zagadki są absurdalne, to dają masę frajdy z kuriozalnych rozwiązań. Humor — rzecz gustu — jednak jeżeli ktoś już wcześniej baraszkował razem z podstarzałym lowelasem, to na pewno nie będzie się nudził. Większość dowcipów wydaje się być na odpowiednim poziomie (patrząc przez pryzmat pozostałych części), a sama rozgrywka jest satysfakcjonująca. Graficznie gra trzyma poziom, a stronie audio ciężko zarzucić większe minusy. Drażnić może seksualna nachalność, przedstawiona w dosłownie każdej odwiedzanej lokacji. Na minus można zaliczyć skromny budżet włożony w grę, gdyż ucięte animacje oraz pojawiające się błędy psują odbiór całości. Mam jednak świadomość, jak niszowa jest w dzisiejszych czasach ta gra, więc twórcy prawdopodobnie nie chcieli ryzykować utopieniem hajsu — a nie ukrywajmy — ważne jest, aby Larry na siebie zarobił. Na szczęście mimo wspomnianych cięć wyszli z tego obronną ręką. Must play to zdecydowanie zbyt wysoka nota dla tego tytułu, jednak zdecydowanie warto w niego zagrać!

Koch Media

GRA DO RECENZJI DOSTARCZONA PRZEZ KOCH MEDIA
DZIĘKUJEMY ZA WSPARCIE!

 

One thought on “Leisure Suit Larry: Wet Dreams Don’t Dry Twice

  1. Nie spodziewałem się, że Gom będzie zagrywał się w Larry’ego, a może łączy ich więcej, niż podejrzewam 😀

    Ja ogólnie różnie miałem z przygodówkami point and click, w kilka grałem, ale tu dużo zależy od klimatu. Wolę nawet bardziej niszowe gry, ale z jakimś napięciem, a nie kolorową grafiką. Ma to swój urok, ale za gnoja pamiętam jak jaraliśmy się Doomem, MK, akcją i głupią przemocą, a przewijane gry z klikaniem były raczej dla fanów i koneserów gatunku, który mi tak średnio podchodzi, ale to też zależy od gry, poziomu zagadek, historii itd.

    Larry choć kierowany zdecydowanie do starszych graczy, według mnie zawsze był taką grą stereotypową i celowo przerysowaną, co też oznaczało, że nikt nigdy nie traktował tej serii poważnie… Ale to tylko moje przeświadczenia, bo tak szczerze, to grałem dosłownie chwilę, dawno temu i po prostu nie chwyciłem klimatu za gnoja i tak mi zostało.

    Ogólnie, dzięki Gom za reckę, dobrze się czytało i jedziesz z kolejnymi tekstami, koniec urlopów 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *