Sheep, Dog ‘n’ Wolf

Czasy, kiedy grało się w co popadnie, już dawno za nami. Byliśmy piękni, młodzi i wymyślaliśmy najróżniejsze sposoby na obejście szkoły, aby wyrwać się na tak zwane wagary. Wspominam o tym nie bez przyczyny, bowiem na jednym z takich ucieczek, ogrywałem w domowym zaciszu pewną zwariowaną produkcję, Sheep, Dog ‘n’ Wolf. Do czasu, kiedy jeden z rodziców przyszedł wcześniej z pracy, wykrzykując: „A ty zamiast w szkole to bajki oglądasz!?”. Dlatego warto odkurzyć prawdopodobnie najzabawniejszą grę na licencji Looney Tunes.


Oczywiście na potrzeby leadu, powyższe zdanie zostało wymyślone naprędce. Nie pamiętam, co wczoraj jadłem na obiad, a co dopiero historię ogrywania gry sprzed dekady. Postanowiłem więc nie tylko przypomnieć sobie, ale i Wam, o tym jak Infogrames potrafiło przenieść w znakomity sposób kreskówkowe perypetie ze szklanego ekranu wprost do rozgrywki. Zamysł tegoż nietypowego tworu jest banalnie prosty, jednak niech nikogo nie zmylą bajkowe obrazki i gameplay, wydawałoby się, skrojony dla najmłodszych. Choć gra jest z gatunku bliższego do przygodówki niż zwykłego skakania po platformach (Wikipedia podaje puzzle-platformer stealth), ciężko mi jest przyrównać SD’n’W do czegokolwiek innego. Istnieją jedynie podobne gierki: Bugs Bunny: Lost in Time, Bugs Bunny & Taz: Time Busters. W tego drugiego miałem okazję pograć ze znajomym. Podgryzanie królika Bugsa przez porywczego diabła tasmańskiego Taza i przesuwanie klocków w łamigłówkach wymagających współpracy to jedyne co pamiętam. Wszystkie powyższe mają wspólną cechę: wyglądają jak bajka z typowym dla siebie humorem antenowym, oraz wykorzystują znane postaci z charakterystycznymi dla siebie cechami. Królik Bugs wskakiwał do króliczej nory w bajce? W grze wpisane jest to w główną umiejętność futrzanego marchewkozjada. Za smarkacza zawsze chciałeś, aby kojot Wiluś dogonił Strusia Pędziwiatra? W „Owcy, Psie i Wilku” możemy biec z charakterystycznym pędem, kiedy nogi przypominają lej tornada. Tylko doganiając ptaszysko na poziomie gry pamiętaj, że tunel do którego wbiega, może być namalowany na skale (hłe, hłe). Wyobraźmy sobie zatem, że oglądając kreskówkę „Zwariowanych Melodii” dostajemy w swoje łapy produkt idealnie oddający ducha bajek z dzieciństwa. A prezentowana tutaj gwiazda wieczoru to najlepsze, co mogło spotkać gry od czasu The Neverhood oraz Grim Fandango.


Nieudacznik Ralph, stado beczących, głupich owiec oraz czujny Sam, pies pasterski bez oczu

Bohaterem nie jest, jak wszyscy mylnie opisują, kojot Wiluś, a jego członek rodziny – wilk Ralph. Nie byłbym na tyle mądry, gdyby nie świetnie napisany poradnik papierowy dołączany do pudełka, w którym jasno jest napisane: „Ralph jest kuzynem innego znanego nieudacznika Wilusia E. Kojota”. Pomijając już fakt, że w tytule jest jak byk „Wolf”, co nie za bardzo pasuje do kojota. Jednak nie martwcie się – ten nadal będzie obrywał zrzuconymi przez siebie kamieniami i dostawał fangi w nos, wylatując wysoko w powietrze. Ralph, jak to typowa postać z kreskówki, szybko przechodzi z rutyny przeskakiwania kanałów w domowym zaciszu do przygody pełnej gagów. Wciągnięty przez kaczora Daffiego w wielkie telewizyjne show, którego nazwa jest jednocześnie nazwą gry, będzie musiał wykraść po jednej owieczce z każdej z kilkunastu plansz. Zadanie wydaje się proste, jednak na drodze ku sławie stoi nie kto inny, jak pies pasterski Sam. Osobisty ochroniarz głupich, z lekka grubych i beczących owieczek zrobi wszystko, aby dopaść rabusia. Można jedynie zastanawiać się, czy przez diabelską grzywę widzi cokolwiek oprócz własnych kudłów, ale to tylko kreskówka i odwieczne zagadnienie w stylu „Dlaczego Kaczor Donald zakrywa swój kuper ręcznikiem podczas kąpieli, skoro cały czas ma odkryty zadek?”. Zasady gry są więc banalnie przejrzyste. Jeden poziom, uprowadzenie jednej owieczki na specjalne pole, jeden wredny pies pilnujący beczące, chodzące kłębki wełny. Ów prosty, wydawałoby się, motyw w rzeczywistości potrafi zaskoczyć pomysłowymi, wręcz absurdalnymi sytuacjami i daje ostro popalić graczowi.

Ciężko określić jednym zdaniem specyfikę wykonywanych czynności, bo uwierzcie na słowo, dzieje się tutaj sporo. Każda z piętnastu podstawowych misji (+2 bonusowe) stara się nie powielać zbytnio wcześniejszych motywów, które nie są przewodnie. Wypadałoby więc omówić podstawowe ruchy Ralpha. Aby ukraść niepostrzeżenie owieczkę przed obserwującym na lewo i prawo owczarkiem Samem, możemy skradać się za kamieniami (obrazek), czy ukrywać się w krzaku, poruszając się w nim wtedy, kiedy mamy pewność, że wzrok kundla nie spoczywa na naszej pozycji. Mechanika poruszającej się głowy Sama w prawym górnym rogu ekranu jest w zamyśle prosta, chociaż z początku ciężko wyczuć, kiedy możemy zrobić krok naprzód, jeśli nie mamy „stożkowego pola widzenia”. Ale to tylko czepianie się kogoś, kto ograł w życiu za dużo skradanek i idąc do Biedronki po bułki, liczy wszystkie kamery w sklepie. Poza tym możemy dosłownie poruszać się „na palcach”, niosąc w rękach wcale nie przejmującą się tym faktem owieczkę – za plecami czworonożnego antagonisty. I to tyle, jeśli chodzi o podstawowe czynności. W dalszej części tekstu chciałbym, niczym w kreskówce, aby wjechała czarna plansza z napisem ‘Koniec recenzji’. Nie chcąc zdradzać co lepszych pomysłów, wykreowanych przez ekipę z Infogrames w prześmiewczym i absurdalnym tonie zasługującym na Oscara, jestem zmuszony ostrzec przed spoilerem, który w gruncie rzeczy nim nie jest. Sam jestem zaskoczony tym faktem. Pisząc recenzję, nigdy nie spodziewałbym się takiej sytuacji, że opisując rozgrywkę będę zmuszony przed czymkolwiek straszyć. Zatem, drogi graczu, jeśli zastanawiasz się, czy pobiec do sklepu po swój egzemplarz, ponieważ nie było Ci po drodze z Sheep, Dog ‘n’ Wolf, to nie psuj sobie zabawy i nie czytaj poniższego fragmentu aż do kolejnego śródtytułu.

Wzorem kreskówki The Roadrunner and the Coyote wyciągamy ze skrzynek na listy różne gadżety, które z pozoru na nic by się nam nie przydały, gdyby nie humor Zwariowanych Melodii. Na przykład roboczo nazywana przeze mnie guma od majtek Sama, może posłużyć do… no właśnie, czego? Jednym z wielu zastosowań jest przymocowanie jej do dwóch oddalonych od siebie drzew, aby w ten sposób, naprężając rozciągliwy przedmiot, móc wystrzelić siebie ponad urwisko. Drugim z takich, wydawałoby się, bezużytecznych rzeczy, jest podręczny wiatraczek. W jednej z lokacji dostajemy fasolkę w puszce. Aby ją otworzyć i zjeść, należy znaleźć otwieracz do konserw. No, ale co dalej? Okazuje się, że po spożyciu fasolki, nasz wilczek z sąsiedztwa dostaje gazów, a wiatraczek służy nam do przekierowania śmierdzącego bąka w stronę biednego psa pasterskiego, który po chwili mdleje z wrażenia. Prawda, że proste? Tylko trzeba na to wpaść. Tak samo jak na fakt, że autor recenzji zrobił Was w jajo, bo takiego motywu w grze nie ma – jedynie chciałem nakreślić, z jak prześmiewczymi akcjami będziecie mieli do czynienia. Znajdziemy tutaj klasyczne motywy zakładania rakiety odrzutowej na plecach, przebierania się za owieczkę i katapultowania bogu ducha winnego stworzenia, które potrafi jedynie spać, jeść zielsko i donośnie beczeć. Będziemy również przemieszczać się w czasie, tańczyć z duchami, szukać złota dla wujka Sama za pomocą wykrywacza metali, sterować małym robocikiem i podprowadzać owcę, zaczepiając na haczyk wędki kawałek sałaty. Jak widać, nawet nie jestem w stanie opisać na czym opierają się zadania wymagające myślenia, ponieważ jeden motyw łączy się z kolejnym i ciężko jest omówić ciągłość zdarzeń. Dlatego najlepszym przykładem będzie pierwsze zadanie, kiedy to po zwinięciu upragnionego celu biegniemy do wymalowanego okręgu na ziemi, aby postawić owieczkę. Z uśmiechem na ustach przebiegamy przez drewniany most, który… zapada się pod wpływem ciężaru obojga. A że baran (czy tam owca) nie ruszy się nawet o centymetr, należy znaleźć sposób, aby przeszła przez most bez naszej ingerencji. Na ratunek przychodzi farmer Porky, który trzyma grabie i ma wsiurskie portki. I rozbawia do łez swoją beł… bełk…. bełkot… jąkającą się mową. Układając liść uprawianej przez świnkę sałaty na moście sprawimy, że owieczka zwabiona smakołykiem przejdzie przez „wąskie gardło”. Jak to się mówi: Wilk syty i owca cała.


Najszybszy sposób na posmarkanie się ze śmiechu? Zagraj w Sheep, Dog ‘n’ Wolf

Sheep, Dog ‘n’ Wolf jest jedną z najzabawniejszych gier, w jakie grałem w życiu. I nie tyle chodzi o wyreżyserowane scenki czy teksty, ale humor sytuacyjny wynikający czysto z rozgrywki. Zbyt często śmiałem się pod nosem z byle nieudanej ucieczki przed psem, kiedy to nie wyrabiałem na zakręcie i z hukiem przywaliłem w ścianę, po czym włączała się świetna animacja kołyszącej się postaci z wirującymi nad głową gwiazdkami. Albo kiedy zwisając na naprężonej gumie, próbowałem sięgnąć owcę, która podjadała sałatę, i zamiast owcy zabrałem sałatę. Tak z kilka razy. Ja z tego faktu nawet nie próbowałem się denerwować, tylko autentycznie śmiałem się z samego siebie. Cegiełki do powyższego oczywiście dokładają scenariusz i barwne postaci. Ile razy słyszę kaczora Daffiego plującego na lewo i prawo, czy uspokajającego widownię w stylu „Shhh! Nasz uczestnik potrzebuje ciszy. (krzyczy wniebogłosy) Ciszyyyy!”, tak za każdym razem bawi mnie tak samo, jak za pierwszym. Tutorial omawiający podstawy gry to również kosmos. Pierwsza tabliczka, którą przeczytałem, zadała pytanie, czy nadal chcę grać w tę grę. Kiedy w głowie ułożyłem sobie sakramentalne „TAK!”, to po przekroczeniu linii startu moją postać przejechała ciężarówka, spadło kowadło i na dokładkę fortepian – po czym wjechała plansza „Game Over”. Jak tu nie kochać tego typu produkcji! Takich gagów jest masa. Owca wystrzelona armatą w kosmos i reakcja Daffiego, dzwoniącego do producenta programu i tłumaczącego, że z technicznego punktu widzenia bawełniak przeleciał przez wyznaczony okrąg, więc można zaliczyć zadanie. Z kolei w jednej z misji musiałem zagrać magiczną melodię, aby odciągnąć Sama od stadka owiec, a kiedy w kolejnej znalazłem ów przedmiot i próbowałem ponownie wykorzystać trik… pies miał zatyczki do uszu i tyle było mnie widać, kiedy dostałem soczystą fangę w nos.

Graficznie tytuł prezentuje się pięknie. Cel-shading daje radę po latach, nawet jeśli postacie i obiekty są nazbyt kanciaste. Pastelowe kolory i typowe dla kreskówek otoczenie jest barwne, a o to w tym wszystkim chodzi. Poszczególne lokacje są świetnie zaprojektowane i nawet jeśli nie porażają swoim skomplikowaniem, to nadrabiają klimatem. Od pustynnych rejonów z kaktusami, po jesienne tereny z unoszącymi się na wietrze liśćmi, aż do zimowych scenerii czy ponurych fortec. Do tego dochodzą różne smaczki, jak np. ślady zostawiane na śniegu, owca wyjadająca nasze schronienie w postaci krzaka czy przegenialne animacje wilka podczas wykonywania różnych czynności. Wersja pecetowa z wiadomych przyczyn jest ładniejsza od wersji na pierwszego „Plejaka”, jednak warto zaznaczyć, że w czasie premiery recenzenci chwalili poziom wykonania gry na „szaraku”. Różnice między platformami nie są duże. Na blaszaku pokpiono jedynie z symboliką ikon. Kiedy np. należy wbijać sekwencje przypisanych przycisków, aby rozbroić minę, pokazują się ikony w stylu skok – owalna strzałka, aktywacja – symbol rączki. To nie jest nawet bliskie pecetowego skopanego portu Resident Evil 4, ale może ktoś kręcić nosem, dlatego wspominam. Na komputerach można również ustawić odległość pojawiającej się w grze mgły. Jednak nie polecam usuwać tego efektu, bo może się okazać, że na dalszym planie widzimy lewitujące postaci i przedmioty. Mgła dodaje uroku, którą ma wersja na PlayStation. Linia melodyczna jest kolejnym największym atutem gry. Delikatny instrumental z jazzowaniem i swingowaniem na czele w idealny sposób dodaje grze „tego czegoś”. Mało tego, utwory na tyle wpadają w ucho, że po skończonym zadaniu nadal nucimy je sobie pod nosem. Ukłonem dla graczy są znajdźki. Ich znalezienie daje nam punkty, które możemy przeznaczyć na odblokowanie szkiców, artów, czy podpowiedzi ujawniających lokalizację bonusowych zadań. Te ostatnie może nie są tak dobre jak podstawowe, ale i tak przejdziesz je z uśmiechem na ustach.


Sheep, Dog ‘n’ Wolf to gra, która wciąga gracza stopniowo. Magia unosi się tutaj od pierwszego zadania, jednak kolejne uświadamiają nas, z jak piekielnie dobrą produkcją mamy do czynienia. Absurdalny pomysł prześciga się z kolejnym, a my zostajemy wchłonięci do iście kreskówkowego świata. Z gatunku „puzzle games” jest to ten typ rozgrywki, gdzie głowimy się przez godzinę nad sposobem przetransportowania tej cholernej owcy, a następnego dnia po dziesięciu minutach wpadasz na rozwiązanie i myślisz: „Dlaczego na to wcześniej nie wpadłem?”. Nawet nie musisz lubić klimatu Zwariowanych Melodii, aby dobrze się bawić – za to ręczę prawą dłonią, która jest ważniejsza od lewej. No i na zakończenie tip od autora! Nawet nie próbuj odpalać poradnika! Będziesz czerpał wtedy najwięcej radochy. No chyba, że należysz do pokolenia Y, to już nic Ci nie pomoże. Nie ukradniesz nawet jednej owieczki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *