Dragon Ball Z: Kakarot | Recenzja | Cross-Play

Dragon Ball Z: Kakarot

Przygody Goku i spółki są powrotem do przeszłości dla starych byków ok. trzydziestki, oraz ciekawą pozycją dla lubujących się w klimatach mangi i anime. Co jednak z pozostałą rzeszą graczy, którzy nigdy nie mieli styku z tym uniwersum? Temu przyjrzymy się w poniższej recenzji.


Ja osobiście należę do grona tych osób, którzy jarali się przygodami małego chłopca z ogonkiem od pierwszego odcinka, a ten w Polsce miał swoją premierę jesienią 1998r., na kultowej dziś dla fanów chińskich bajek antenie RTL7, gdzie oprócz Dragon Balla emitowano wiele innych anime, na których wychowały się tysiące dzieciaków.

Gier ze świata DB mieliśmy co niemiara, począwszy od NES-a, po przenośne GB aż po dzisiejsze stacjonarki. Przez ponad 30 lat twórcy maglują w grach tę samą oklepaną historię, a ta o dziwo wciąż się sprzedaje. Najbardziej wyeksploatowaną jest seria Z, która jest zdecydowanie najefektowniejsza.


Z-tka PO RAZ SETNY


Nie inaczej jest w przypadku Kakarota. Gra skupia się na wszystkich sagach zawartych w serii Z. Podtytuł gry może być trochę mylący, gdyż nie mamy tutaj do czynienia z historią skupiającą się tylko wokół Goku. Ten dzieli się swoim czasem antenowym również z innymi bohaterami. Przez ostatnie lata byliśmy faszerowani głównie bijatykami serii, które pokrótce przedstawiały główne wydarzenia z każdej sagi. Zazwyczaj sprowadzało się to do przedstawienia finalnych walk z bossami. Kakarot jednak jest bijatyką, która liznęła trochę poletka RPG i w porównaniu do wcześniejszych tytułów idzie o krok dalej. Gra poprowadzi nas przez wydarzenia z całej serii Z. I nie mam tu na myśli wyłącznie głównych walk, a kroczek po kroczku przez całą historię zawartą w anime. Oczywiście jest wiele uproszczeń, ale śmiało można powiedzieć, że jeżeli ktoś nie miał nigdy styczności z tą historią, to teraz będzie miał wszystkie kluczowe wątki w małym palcu.

Dla kogoś nowego może to być fajna historyjka, która tak po prawdzie toczy się od jednego mordobicia do drugiego. Dla mnie jako fana jest to do przełknięcia, ale przyznam szczerze, że byłem lekko znudzony. Nie ukrywam, że dużo chętniej zapoznałbym się z historią pierwszej serii DB, kiedy to poznawaliśmy od początku historię małego Goku. Pierwszy DB był mniej poważny, znacznie więcej było w nim humoru i przygody, być może doczekamy się tej historii na przyszłej generacji konsol.

Dragon Ball Z: Kakarot | Recenzja | Cross-Play


ŚWIETNIE SIĘ TO OGLĄDA I SŁUCHA


Kakarot to rewelacyjnie wyglądający tytuł, który z małymi wyjątkami świetnie się ogląda. Wyreżyserowane przerywniki filmowe cieszą oko dbałością wykonania, oraz przywiązaniem do materiału źródłowego. To one zdecydowanie ratują całą grę i sprawiają, że dążymy do tego by zobaczyć kolejną cut-scenkę.

Dodajmy do tego świetną muzykę łączącą nowe, świeże kawałki z klasycznymi nutami oryginału, z kultowym Cha-La Head Ch-La na czele. Do tego możliwość wyboru między japońską, a angielską wersją dźwiękową sprawi, że fajni japońszczyzny będą czuli się jak u siebie, a ludzie uczuleni na ten piskliwy język mogą spać spokojnie zapodając sobie angielski dubbing.

Dużo gorzej mają się scenki odgrywane na silniku gry. Postacie to czyste drewno, a emocje im towarzyszące często sięgają dna. Po świetnym intrze, które u każdego fana wywoła ciarki na plecach, zostajemy rzuceni do nudnego jak flaki z olejem gameplay’u.

Myślę, że twórcy za bardzo wzięli do serca dbałość o szczegóły albo przywiązali zbyt dużą wagę nie do tych elementów co trzeba. Anime ma swój specyficzny klimat i by wypełnić na kilka odcinków luki pomiędzy kolejnymi walkami, mamy sceny typu: Goku zwiedza las, zbiera jedzenie, łowi ryby wraz ze swoim synem Gohanem. Podczas oglądania kolejnych odcinków serii pełni to rolę fajnego odmóżdżenia od ciągłego naparzania, ale czy to dobry materiał dla gry? No cóż, początek, a my biegamy małym Gohanem po lesie i… zbieramy jabłka. Mam wrażenie, że nawet niektórzy fani marki muszą przy tym zacisnąć zęby, nie wspominając już o świeżych graczach, którzy mogą się mocno odbić od gry.


SŁABY RPG


Muszę przyznać, że tytuł ten wyobrażałem sobie jednak trochę inaczej. Od momentu, kiedy widziałem pierwszy zwiastun, gra miała wtedy roboczy tytuł Dragon Ball Project Z: Action RPG. Moim oczom wówczas ukazała się piękna wizja rozbudowanego RPG-a w uniwersum DB. Koniec końców, albo moje oczekiwania były zbyt wygórowane albo każdy kto już zagrał, zgodzi się ze mną, że założenia najzwyczajniej przerosły twórców.

Po świecie poruszamy się zazwyczaj narzuconą przez grę postacią. Zdarza się, że mamy do dyspozycji drużynę paru bohaterów, lecz bardzo często mamy odgórnie powiedziane, która może być liderem. Świat jest podzielony na kilkanaście obszarów, które odwiedzamy zgodnie z fabułą. Gra nie posiada otwartego świata, więc nie ma możliwości, by od początku móc hasać gdzie dusza zapragnie. Podróżować możemy poprzez chodzenie, szybki bieg, latanie, które również można przyśpieszyć — zupełnie jak w anime. Przekleństwem gry są, moim zdaniem, rozrzucone po całym świecie kule Z. Mają one ścisły związek z systemem rozwoju postaci, są również podzielone na kilka rodzajów. Jedne kule są bliżej wód, inne przy lądzie, kolejne w pobliżu gór itp. Te zdobywamy również po wygranych walkach. Ich zbieranie jest niezbędne do tego by móc rozwijać drzewko umiejętności postaci.

Dragon Ball Z: Kakarot | Recenzja | Cross-PlayStworzenie jakiegoś sensownego systemu rozwoju w uniwersum DB jest dosyć problematyczne. Na pewno sporo kłopotu sprawiają ataki i różnego rodzaju techniki, które w anime są ściśle powiązane z fabułą. Przykładowo, na samym początku gry nie możemy uzyskać transformacji Super Sayanina. W związku z tym, twórcy zdecydowali się na jedyne sensowe rozwiązanie, jakim jest uzależnienie drzewka rozwoju od naszych postępów fabularnych. A co mają z tym wspólnego kule? Otóż każda umiejętność wymaga do odblokowania określonej liczby kul. Aby móc zdobyć wybrane umiejętności poza wygranymi walkami, trzeba również poświęcić sporo czasu na żmudnym zbieraniu kulek, co wydaje się zapychaczem wydłużającym rozgrywkę.

Kolejnym elementem rozwoju są treningi, te pozwalają nauczyć się konkretnych ataków. Aby zdobyć wybrany atak musimy odblokować odpowiednie umiejętności, oraz pokonać klony naszych bohaterów w miejscu treningowym. Każda taka walka ma wyznaczony sugerowany poziom, z jakim powinniśmy do niej przystąpić.

Jako elementy typowo RPG-owe, mamy również dziwactwa pokroju „Społeczność”, gdzie poznane postacie układamy na odpowiednich polach. Te dają nam bonusy do statystyk, których szczerze mówiąc wpływu nie odczuwałem podczas rozgrywki. Tak samo zbędne wydawało mi się przygotowywanie posiłków. Te niby też podnoszą statystki, ale osobiście użyłem tylko jednego posiłku przed klepaniem czyjeś facjaty.


MORDOKLEPKA NISKICH LOTÓW


No dobrze, ale jak wygląda, zdaje się najważniejszy element gry, czyli walka? Jeżeli sięgnę pamięcią do przeszłości, to jest on lekką ewolucją tego co możemy znać z produkcji na PS2 (seria Dragon Ball Z Tenkaichi Budokai), lub całkiem niedawno wydanego DB Xenoverse. Niestety zawiodłem się bardzo, bo chociaż te są rewelacyjne wizualnie, bardzo efektowne i mogące dawać satysfakcje, to sam system walki kuleje. Spodziewałem się wprowadzania combosów, jakiejkolwiek taktyki, a dostałem mashowanie jednego przycisku jako atak główny. Można tu wykonywać fale uderzeniowe, różnego rodzaju specjale po naładowaniu energii. Wystarczy wcisnąć odpowiedni guzik i pyk. Podstawowe walki bawiły przez jakieś pierwsze 3h, a potem człowiek wyczekiwał tylko i wyłącznie starć z bossami każdej sagi. Tam dzieje się rozpierducha na całego, wykonują na nas ataki wyciągnięte wprost z anime, ale po czasie zauważymy, że pod zasłoną dymną efektywnych i dynamicznych starć pozostaje nam tylko repetytywny charakter dosyć ubogiej mechaniki uderzeń i uników.

Dragon Ball Z: Kakarot | Recenzja | Cross-Play

Przy samych walkach najdziwniejszy wydał mi się nierówny poziom trudności. Z jednej strony twórcy aż do przesady starali się odzwierciedlić świat DB w swojej produkcji, a z drugiej zepsuli feeling kolejnych walk. Przykładowo, gdy czekają nas 2-3 walki pod rząd z fabularnie coraz silniejszą postacią, okazuje się, że pierwszy przeciwnik w pierwszej walce jest zdecydowanie trudniejszy niż w trzeciej. Do tego wszystkiego dochodzą śmieszne sytuacje, kiedy przeciwnik jest w teorii dużo silniejszy od nas, my urabiamy mu facjatę jak chcemy, a po zakończonej walce okazuje się, że to nasza postać ledwo żyje. Brakuje mi tu wyreżyserowanego scenariusza, gdzie przykładowo danej walki nie jesteśmy w stanie wygrać, wyglądałoby to bardziej wiarygodnie.

Na plus można na pewno zaliczyć robiące wrażenie finishery, zniszczalne otoczenie podczas walk, ale dla prawdziwego maniaka pięknie wyreżyserowane ataki chowające się pod jednym przyciskiem to trochę za mało. Na koniec dodam, że walki z przypadkowymi mobkami, które można by uważać jako farmienie ku zdobyciu wyższego levelu, jest totalnie zbędne. Podczas przemierzania świata, co rusz będziemy atakowani przez mobki, które w dalszej części gry dają nam znikomą ilość expa (przy ok. 250k pkt do następnego poziomu, dostawałem 3-4k).


ŚWIAT WYPCHANY NUDĄ I BUGAMI


Gra zapowiadała szereg aktywności pobocznych. Tych jest naprawdę sporo, bo mamy: łowienie ryb, zbieranie surowców do gotowania, jak i samych przepisów. Możemy również brać udział w wyścigach samochodowych, czy po prostu wyruszyć na zbieranie smoczych kul. Wszystko wygląda pięknie, ale w teorii. Niestety w praktyce to wszystko leży i kwiczy… Zbieranie jabłek, brzoskwiń, marchewek itp. wywołuje uśmiech politowania, łowienie ryb to kwestia wciśnięcia 2 przycisków (Gohan doczepia, powtórzę… doczepia sobie w tym celu ogon, WTF?). Żeby móc się ścigać, trzeba posiadać samochód — a ten trzeba zbudować. To zaś wymaga czasochłonnego zbierania potrzebnych części. Zbieranie jaj to taki typowy smaczek dla fanów, który nie znalazł dla siebie sensownego zastosowania. Po zebraniu wszystkich pojawia się smok i spełnia nasze życzenia. Czego możemy sobie zażyczyć? Nieograniczonej mocy? Nieśmiertelności? Władzy nad światem? No niekoniecznie, smok jest trochę wybrakowany i może nam zaproponować: kasę, wskrzeszenie pokonanych bossów (by ich ponownie pokonać) oraz super rzadkie w grze przedmioty (raz dostałem galaretowate jaja, serio).

Zadania poboczne to zaś śmiech na sali, ja niestety po kilku godzinach gry jakoś przestałem się śmiać. Wyobraźcie sobie teraz, że jesteście jakimś potężnym wojownikiem. Przypadkowo spotkana persona prosi Was o zniszczenie 12 robotów, które zagrażają ludzkości. Bez wahania poświęcacie 15 minut waszego życia na odnalezienie owych robotów, namiętnie mashujecie jeden przycisk (więcej nie trzeba), by wykonać zadanie. Od niepamiętnych czasów, kiedy to jedna małpa wykonała drugiej cios w splot na zlecenie trzeciej w zamian za kiść bananów jak wiemy – nic na świecie nie jest za darmo. Zatem jako dumny wojownik wracacie po swoją nagrodę. Po oznajmieniu, iż wykonaliście zadanie otrzymujecie 5 marchewek i trochę ryżu. Dziękuję ale postoję, zwłaszcza, że wspomniane hurtowo można zbierać w obrębie prawie każdej lokacji…

Dodam jeszcze, że gra jest dość mocno zabugowana. Nie raz i nie dwa zdarzyło mi się (nawet miesiąc od premiery, po kilku patchach, sic!), że podczas wykonywania jakichkolwiek zadań, a najczęściej podczas poszukiwania jakiegoś przedmiotu gra potrafiła go umiejscowić w niemożliwym do zdobyciu miejscu. A to raz zaklinował się w skale, której nie byli w stanie zniszczyć najsilniejsi wojownicy na świecie, innym razem przedmiot był niewidzialny, a kolejnym najzwyczajniej stojąc obok nie dało się go podnieść…

Dragon Ball Z: Kakarot | Recenzja | Cross-Play


ANIME Z ELEMENTAMI GAMEPLAY’U


DBZ Kakarot to taki wierny odpowiednik anime, który świetnie się ogląda. Ilość cut-scenek jaka tu występuje jest ogromna i przyznam szczerze, że one aż proszą się by poza oglądaniem mieć jakiś czynny udział podczas ich przedstawienia. Jakiekolwiek QTE byłoby tutaj miłym dodatkiem, by poczuć większą immersję z przedstawionymi wydarzeniami. Szkoda, że gameplay jest tutaj jedynie słabo zrealizowanym dodatkiem, a bardzo kwaśną i niesmaczną wisienką na torcie jest wypchany nudą świat. Oczywiście skłamałbym mówiąc, że nie miałem ciarek przy wielu rewelacyjnie wyreżyserowanych cut-scenkach czy, że zakończenie z pełnym kawałkiem Cha-La Head Cha-La nie chwycił mnie za serducho. Dla fana smoczych kul warto było poświęcić te 60h, zaciskając zęby by jeszcze raz przeżyć tę nostalgiczną historię. To świetne uczucie mieć te 22 lata mniej na karku i wlepiać te swoje kaprawe oczka w telewizor, śledząc dalsze poczynania Goku i jego przyjaciół.

https://youtu.be/hcdDnwm4pAE

Co jednak, gdy marka jest dla kogoś czymś nowym i jest to pierwsze zetknięcie z uniwersum DB? Cóż, to może być ciężka przeprawa już od pierwszych minut gry. Do tego specyficzne poczucie humoru, które typowemu kowalskiemu może wydać się wręcz abstrakcyjne. Ciężko mi to ocenić, gdyż sam lubię japońskie klimaty. Jeżeli jednak ktoś oczekuje efektownych starć, pięknej cellshadingowej grafiki, a do tego samograja, gdzie systemu rozwoju równie dobrze mogłoby nie być, to tytuł zdaje się spełniać te kryteria. Kakarot to typowy przeciętniak, który mógł być czymś znacznie więcej. Jeżeli nie jesteś fanem, to gra zdecydowanie nie jest warta swej ceny na premierę. No i jest to tytuł zdecydowanie na jednorazowe przejście po czym będzie milion innych, ciekawszych tytułów.

Chciałbym móc zebrać siedem smoczych kul i zażyczyć sobie gry w świecie Dragon Balla z prawdziwego zdarzenia. Gry, gdzie system RPG będzie rozbudowany i przemyślany, tak żeby rozwój postaci mógł sprawiać satysfakcję, gdzie treningi i randomowe walki będą częścią satysfakcjonującego expienia postaci. Tytuł który będzie charakteryzował się czymś więcej niż efektownymi starciami z przygrywaniem nostalgicznych kawałków. Walka powinna być soczysta, efektowna, ale też wypełniona combosami i wymagająca taktycznego podejścia do przeciwnika. Żeby zadań pobocznych było mniej, ale by miały one logiczny i fabularny sens, oraz by zachęcały do wykonywania kolejnych. Wtedy gra będzie w pełni zasługiwała na soczyste Must Play, a tak dla wiernego fana zgrzytającego zębami Warto Zagrać, a cała reszta Może Sprawdzić…

Na koniec chciałbym podziękować Wombatowi, który użyczył mi tytuł do recenzji!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *