Evil West

Dziki Zachód, wampiry, wilkołaki, a do tego wszystkiego bohaterowie tak twardzi, że nie piją herbaty, tylko wsadzają sobie do ust woreczki, a potem zalewają je wrzątkiem. Całość okraszona gamplayem rodem z… najnowszego God of War pomieszanego z The Order 1886? Że co?


Nie przesłyszeliście się. Najnowsza produkcja Latającej Dzikiej Świni nie jest kolejnym FPSem. Ba, nawet samo “S” ze skrótu nie do końca się zgadza. Evil West to bowiem piekielnie dynamiczny… slasher? Beat ’em up? Akcyjniak? Tak naprawdę wszystkiego jest tutaj po trochu. Ale może podejdźmy do wszystkiego na spokojnie, po kolei. Zakładam, że właśnie po to kliknęliście w ten tekst, a nie chciałbym zdradzić nikomu wszystkiego już na samym początku.

At high noon…

Stwierdzić, że fabuła w Evil West zbytnio istotna nie jest, to jak nie powiedzieć nic. Chciałbym jednak zacząć od narzekania, aby później móc w kółko praktycznie tylko i wyłącznie chwalić, miejmy to więc z głowy. Przenosimy się do steampunkowej, fantastycznej wersji Dzikiego Zachodu, gdzie wskakujemy w buty Jessego Rentiera, członka organizacji zwalczającej Dzieci Nocy, Potomków Kaina, Pijawki. Jednym słowem: wampiry. Tak na dobrą sprawę już tutaj mógłbym cały opis skończyć. Jasne, na swojej drodze poznamy kilka nowych postaci i obejrzymy mnóstwo scenek przerywnikowych, ale będę z wami szczery – skończyłem grać zaledwie kilka dni temu, a już nie potrafię sobie przypomnieć o co w tej historii chodziło. Czy jest to duży minus? Jako fan dobrze rozpisanych historii powiedziałbym, że tak. Przeszkadzało mi to jednak najwyżej przez, bo ja wiem… pierwszą godzinę?

 Evil West

Główny bohater to typowy „twardziel”, a towarzyszące mu postacie (w tym zaledwie jedna kobieca), to sztampy niczym wyjęte z jakiegoś Gears of War. Posturą nawet nieco przypominają Marcusa Fenixa wraz z ekipą. W swojej roli jednak są idealne. Nie zapamiętamy ich na dłużej, ale jako takie właśnie “pionki” spisują się fantastycznie. Każdy posiada jakąś drobną wyróżniającą go cechę, łatwo go polubić (bądź mieć ochotę splunąć prosto w twarz), a to w tego typu tytule najważniejsze. Całość broni się też genialnym klimatem, będącym miksem stareńkiego Darkwatch, czy nowszego The Order 1886, Call of Juarez: Gunslinger oraz… Shadows of the Damned. Nie do końca jestem pewien, jakby tu sensownie uzasadnić wam to ostatnie, ale skojarzenie było dla mnie z jakiegoś powodu nieodparte, a tym silniejsze, że pomagałem Garcii Hotspurowi odbić narzeczoną z rąk demonów całkiem niedawno. Jestem też „psem na steampunk”, także jakiekolwiek elementy w stylu ogromnych sterowców i napędzanych parą maszyn sprawiają, że z marszu mam ochotę dodać +2 do oceny. Nic nie poradzę, tak już mam. 

Evil West walką jednak stoi, a tutaj całość błyszczy niczym najszlachetniejszy (nawet jeżeli miejscami posiadający drobne ryski) diamencik. Już na wstępie zaznaczyłem, że nie jest strzelanką, nawet pomimo tego, że na podorędziu mamy aż kilka odmian broni palnej. To produkcja mocno premiująca walkę w zwarciu, używanie każdej możliwej umiejętności, żonglowanie ekwipunkiem. Z tego też powodu nigdy nie jesteśmy zmuszani do otwierania menu i zmiany aktywnie ustawionych skilli, wszystko dostępne jest „z marszu”. Ma to swój drobny minus, bo bywają momenty, gdzie klawiszologia się nam poplącze, a Jesse zamiast przyciągnąć do siebie wroga np. wykona atak obszarowy, marnując tym samym cenne zasoby energii. Wszystko to jednak drobnostki, do których (tak jak i mizernej fabuły) przywyknąłem w kilka chwil, potem przez ok. 14 godzin czerpiąc z rozgrywki już tylko i wyłącznie frajdę. Starcia są bowiem tak „mięsiste” i dynamiczne, że (jak praktycznie nigdzie indziej) czekałem tylko na wpadnięcie do kolejnej lokacji, aby potem roztrzaskać kilka wampirzych łbów. Protagonista pomimo aparycji Pudziana, skacze pomiędzy przeciwnikami jak małpa, dociąga ich do siebie, razi prądem, wykonuje brutalne finishery. Kolejne zabawki, które pomogą nam w walce otrzymujemy wraz z postępem fabularnym, więc przez te ok. 10-15 godzin, ciągle jesteśmy zaskakiwani czymś nowym. Początkowo dzierżymy tylko pistolet, ale szybko zostaniemy wyposażeni w strzelbę, miotacz ognia, czy będący czymś w rodzaju granatu błyskowego krzyż.  

W Evil West z otwartymi ramionami przygarnąłem liniowość, westernowo-steampunkowy klimat oraz dynamiczną, „arenową” rozwałkę. Za sam fakt przywrócenia mi „radochy z grania”, najnowsza produkcja Flying Wild Hog jest dla mnie absolutnym must-play.

Tym, co odróżnia Evil West od typowej strzelanki jest brak amunicji. Zamiast niej mamy “cooldown” narzucony na konkretne bronie. Nie możemy używać w kółko jednego i tego samego, zmuszeni jesteśmy mieszać, kombinować, szaleć. Bardzo fajnie pomyślana rzecz, bo nie ograniczy nas do jednej, najbardziej użytecznej pukawki. Chcecie być skuteczni? Kombinujcie. Dopełnieniem jest prosty system rozwoju, gdzie osobno (za zdobywaną gotówkę) dopalamy konkretne bronie, a osobno umiejętności (doświadczenie za walkę). Jeżeli coś nam się jednak nie spodoba, w konkretnych punktach mamy możliwość rozdysponowania doświadczeniem ponownie. Brzmi fajnie? Takie jest w istocie. Nie dołączę tutaj do grona recenzentów narzekających na to, że „ale dlaczego liniowa gra jest liniowa, hurr-durr!”. Brak tony znajdziek, rozgałęzień, i otwartych lokacji był dla mnie niesamowicie odświeżający. Jasne, można by nieco lepiej ukrywać brak przejścia, bo niewidzialne ściany od dawna są passe, ale to nic, czego nie byłbym w stanie przeboleć. Ze swoim stylem grania nie trafiałem na nie przesadnie często. 

Evil West

Powiedziałem wam, że chciałem już na starcie wyprztykać się z narzekania, ale nie było to do końca prawdą. Jest jeszcze jeden element, który nie do końca mi się w Evil West spodobał, a jest to eksploracja. Nie zrozumcie mnie źle: w pełni podtrzymuję słowa o tym, że najnowsza produkcja Flying Wild Hog jest przede wszystkim świetnym „akcyjniakiem”. Fajnie by jednak było, gdyby fragmenty pomiędzy starciami oferowały nieco więcej niż „przełącz tamtą dźwignię, a jak nie działa, to naładuj rękawicę i szybko podbiegnij”. Brakowało mi nieco ciekawszych zagadek, chociażby kilku. Sama mobilność Jessego także pozostawia sporo do życzenia, bo o ile w walce porusza się niczym kozica, tak poza nią… jest nieco gorzej. Jeżeli twórcy w jakimś miejscu nie pozwolili czegoś przekroczyć, to choćby był to najmniejszy płotek, nie zrobimy tego. Zbyt natarczywie też tego typu punkty oznakowano, przez co rzucały mi się w oczy o wiele bardziej niż w podobnych grach tego typu. Często też blokowany jest nam powrót do wcześniejszego fragmentu lokacji, a więc przez czystą nieuwagę możemy pominąć znajdźkę (w formie skrzyni z gotówką, czy listu z krótkim fragmentem lore). Niby normalka, ale często ta „blokada”, to dosłownie np. malutki kamień, przez który przed chwilą przeskoczyliśmy. 

…or perhaps midnight? 

Na koniec pozostawiłem sobie wszelakie kwestie techniczne, bo one są akurat mocno średnie. Gra broni się ogólnie przyjętą stylistyką, ale już jakość tekstur szału nie robi. Jasne, nie jest brzydko, ale możliwość odpalenia gry na PS5/Series X w 4K30 lub zaledwie 1080p60 jest… powiedzmy, że troszeczkę irytująca. W grze akcji 30 klatek jest dla mnie praktycznie nieakceptowalne, a na 55 calach rozdzielczość Full HD potrafi momentami razić w oczy. Można się do tego co prawda przyzwyczaić, ale fakt muszę odnotować. Warstwa dźwiękowa jest w porządku. O ile sam soundtrack nie zapadł mi mocno w pamięci, tak już odgłosy walki były znakomite. Przyjemne “pingnięcia” przy trafieniach w czułe punkty, odgłos zbieranych dolców, czy przysolenie przeciwnikowi z rękawicy właśnie dzięki temu dawały aż tyle satysfakcji.


Przez ostatnie kilka miesięcy nie miałem ochoty grać w nic. Co bym nie odpalił – indyka, ogromnego AAA, jRPG… nie chciało mi się. Coś tam co prawda kończyłem, ale zazwyczaj było to coś na zasadzie 20 minut i „kurde, spać mi się chce”. Jedynie powrót do serii Uncharted dał mi nieco radości… no i obecnie właśnie Evil West. Z otwartymi ramionami przygarnąłem liniowość, westernowo-steampunkowy klimat oraz dynamiczną, “arenową” rozwałkę. Długość nieprzekraczająca tych ok. 15 godzin tylko pomogła, bo dzięki temu całość nie zdążyła się znudzić. Może więc trochę przesadzam, może wyolbrzymiam, ale za sam fakt przywrócenia mi “radości z grania”, najnowsza produkcja “Wieprzy” jest dla mnie absolutnym must-play.

 

GRA DO RECENZJI DOSTARCZONA PRZEZ CENEGA
DZIĘKUJEMY ZA WSPARCIE!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *