Blasphemous

Blasphemous ufundowały na Kickstarterze osoby, którym odwiecznie brakuje stylistyki retro, mechanik z klasycznych gier i pixelartu wylewającego się z ekranu. Po zebraniu kwoty ponad 300 tys. dolarów przez małe studio The Game Kitchen, gracze dostali jednak coś więcej niż dwuwymiarową kopię podobnych do siebie gier zalewających rynek. Zapraszam do spowiedzi, dowiesz się z niej, czy gra jest grzechu warta…


Jeżeli przez parę lat od wydania potworka graficznego, jakim była epizodyczna przygodówka point & click The Last Door, nieznane nikomu hiszpańskie studio tworzy Blasphemous, to wiedz, że coś jest na rzeczy i wypada zaznaczyć pinezką The Game Kitchen na mapie deweloperskiej. Mało tego, w momencie pisania recenzji zapowiedziano kontynuację, więc jak widać odbiór omawianej gry był znakomity. Nie rozwodząc się zbytnio nad fabułą, mamy do czynienia z uwolnionym pradawnym złem u progu Wielkiego Zepsucia, które zamieniło spokojną niegdyś krainę Cvstodii w ponure okolice, którego mieszkańcy pokutują za swoje dawne grzechy. Niektórzy dźwigają na swoich barkach anielskie pomniki, które służą za oręż, zaś inni zamienili się w krwiożercze bestie pragnące krwi. Aby wytępić plugastwo wcielamy się w pokutnika (Penitent One) i próbujemy powstrzymać tzw. Smutny Cud.

Historia dla jednych może okazać się intrygująca i wciskająca w fotel, a dla innych zbyt bluźniercza, jeśli należą do osób głęboko religijnych. Znalazło się miejsce na brutalne ukrzyżowania, dzieci z wszytymi twarzami starca w klatce piersiowej, czy krwawe przebicie ciała kobiety za pomocą miecza o rękojeści w kształcie osoby przypominającej Chrystusa.  Już na samym początku, po pokonaniu świętego strażnika bohater nacina jego skórę, wlewając do kapirota krew jak do kielicha, po czym nakłada szpiczaste nakrycie zalewając głowę. Hiszpańskie studio oczywiście bazuje na katolicko-hiszpańskim folklorze np. członkowie bractwa posiadają ubiór i szpiczaste nakrycie kapirota inspirowane olejnym obrazem Procesja biczowników hiszpańskiego artysty Francisco Goi. Tytułowy „Bluźnierczy” rzeczywiście grzeszy na wielu płaszczyznach – miej to Drogi Graczu na uwadze, zbliżając się do kasy sklepowej, czy dokonując płatności online. I mówię to z punktu widzenia ateisty.

Blasphemous-1


80% Castlevanii, 20% Dark Souls, 100% metroidvanii w stylu retro

Blasphemous jest mylnie porównywany do serii Souls. Kiedy to gra trudniejsza od norm ma przyklejoną łatkę soulslike. I owszem, mamy tutaj ołtarze, przy których się odradzamy po śmierci, a każdy zgon nosi za sobą pewne konsekwencje. Gra również nie należy do najłatwiejszych pomimo, że wspomniane konsekwencje zgonu są mniej drastyczne i odczuwalne na przestrzeni całej podróży. Bądźmy jednak przy zdrowych zmysłach. Rozgrywka w większym procencie przypomina klasyczną Castlevanię, a na poparcie tej tezy mam garść trafnych argumentów. Simon Belmont w swojej pierwszej przygodzie jeszcze z czasów Famicoma, odbierał życie potworom, lejąc ich długim biczem w prosty sposób pod kątem mechaniki rozgrywki. W Blasphemous jest podobnie. Parę szybkich cięć mieczem bez zbędnych piruetów czy skomplikowanych combosów z dowolnej bijatyki. Z czasem dochodzą ataki obszarowe, czy wymagające ładowania, aktywujące się za pomocą jednego przycisku. Chcę przez to powiedzieć, że „Bluźnierczy” jest łatwym do przyswojenia produktem, bez specjalnych udziwnień z drzewkiem rozwoju, czy aktualnych trendów – patrz: reboot God of Wara

Polecam z całego serca, przy Blasphemous czas mi upłynął jak z bicza strzelił – Simon Belmont.

Kolejnym elementem jest konstrukcja etapów i bliźniaczo podobny design napotkanych monstrów. Strzelista architektura budynków z witrażami, cmentarzyska z upiornymi drzewami, trującymi kanałami i zimnymi, nadgryzionymi zębem czasu murami, otaczającymi nas z każdej strony. Podobnie zresztą jak napotkany bestiariusz. Pamięta ktoś może skaczące żaby czy lewitujące głowy Meduzy z klasycznej pierwszej odsłony Castlevanii na Pegasusa? Twórcy stwierdzili bowiem, że zmienią tylko „skórki”. Dlatego przyjdzie nam walczyć ze skaczącymi, zgarbionymi żebrakami, czy latającymi… chłopięcymi głowami. A przede wszystkim mamy do czynienia z dwuwymiarową platformówką akcji polaną sosem metroidvanii. Tak więc, jeżeli na naszej drodze pojawi się trująca mgła czy przepaść nie do pokonania, to wiedz, że musisz iść inną ścieżką w poszukiwaniu odpowiednich mocy. Dlatego warto omówić zasady rządzące się Blasphemousem. Zrodzony z win miecz Mea Culpa można rozwinąć poprzez kupowanie umiejętności za walutę nazywaną tutaj Pokutnymi Łzami. Rozwój postaci wygląda zupełnie inaczej niż standardowe levelowanie, a bliżej jest takiego Metroid Dread – każdy znaleziony przedmiot może przydać się w walce lub pomóc w eksploracji. Przedmioty te mają ograniczone sloty aktywacji, więc należy wybierać je rozsądnie. I tak z tych najpotężniejszych, a więc serc, mamy świetne korzyści, np. 30% więcej zadawanych obrażeń kosztem obniżonej obrony. Modły to potężne ataki, które są ograniczone niebieskim paskiem mocy – to właśnie tutaj najwięcej tracimy po każdym zgonie.

Blasphemous-2

Magiczne różańce są odpowiednikiem pierścieni z serii Souls i zwiększają odporność bohatera na magię czy różne żywioły (ogień, toksyny itd.). Później są relikty, dzięki którym eksploracja staje się łatwiejsza, a niedostępne tereny stoją otworem np. negują efekty trującej mgły, czy pozwalają spadać w przepaść bez umierania. Flaszki krwi, które pełnią tutaj rolę uzupełnienia paska życia, czy niewidzialne ściany za którymi znajdziemy znajdźki, to klasyka przez duże „K”. Co jednak najbardziej mi się spodobało i zasługuje na pochwałę w Blasphemous, to idealne wypośrodkowanie walki z sekcjami platformowymi. Albo inaczej, dla rozwinięcia tego zdania – trudność pokonywania terenu za sprawą idealnej symbiozy porozstawianych wrogów z przeszkodami terenowymi, a nawet warunkami atmosferycznymi. Zapadające się kładki i podmuch wiatru, który przesuwa naszą postać niczym kartonowe pudło to za mało? No to wrzucimy jeszcze ożywające kamienne posągi przytwierdzone do ścian i lewitujących czarnoksiężników. Parę powolnych zombiaków człapie w naszą stronę, to i wypadałoby zawiesić pod sufitem kołyszące się ostrza na łańcuchu. Kanały mają standardowo krople kwasu spadające z rur, a kaplice – wielkie dzwony, wydające zabójcze dźwięki aktywowane przez kapłana, którego trzeba zabić, aby mieć święty spokój. Nie pamiętam, która dwuwymiarowa gra sprawiła mi tyle radości w pokonywaniu różnorodnych przeszkód.  

Najlepsze jest to, że z powyższym wiąże się dobrze wyważony poziom trudności. Nie sztuką byłoby zepsuć balans wyzwania przez upchanie przeciwników, gdzie popadnie. Generalnie tylko parę momentów w grze (wliczając walki z bossami) może przysporzyć kłopotów. Wystarczy tylko trochę cierpliwości, samozaparcia, a także wyuczenia sekwencji ruchów danego przeciwnika, i sukces przyjdzie z czasem. Zupełnie jak w kiblu przy ciężkiej „dwójce”, tak i tutaj w końcu powinno pójść (hłe, hłe).

Pixelartowa oprawa graficzna jest bogata w detale, oszczędna w kolory i artystycznie brudna. Już pierwsze godziny spędzone z Blasphemous mogą zauroczyć. Przepiękne sprite’y ruchomej na wietrze trawy oraz zawieszonej w powietrzu mgły idealnie komponują się z dalszym planem „ocieplonych” chmur za wschodzącym słońcem i ciemnych zarysów strzelistych ruin zamków. Znów projekty potworów podchodzą pod groteskę i przypominają prace Gigera, co w połączeniu z katolicyzmem i omawianą wizją artystyczną, dają naprawdę ciekawy efekt końcowy. Napotkani adwersarze nie dość, że są świetnie zaprojektowani, to zaskakują odmiennością ruchów, dzięki czemu niemal na każdego trzeba znaleźć patent. Ot, jest szarżujący bydlak z nałożonym dzwonem kościelnym wielkości szafy czterodrzwiowej, nad którym trzeba przeskoczyć, jest stwór wyskakujący z ziemi niczym delfin, czy chłopek skrywający się za kamienną tarczą. Bossowie to kunszt artysty, który starał się ze wszystkich sił, aby ci wielcy byli charakterystycznymi zakapiorami. Zaś projektant walk stwierdził, że dorzuci do pieca różne animacje ruchów, które uprzykrzą życie graczowi. W komplecie dochodzą genialne animacje np. protagonisty robiącego fatality, którego nie powstydziłby się żaden wojownik z Mortal Kombat. Miła dla ucha muzyka autorstwa Carlosa Violi jest dopełnieniem dzieła. 

Blasphemous-3


 Wyższa ocena zarezerwowana dla Blasphemous 2

Na zakończenie tej recenzji stanąłem przed lustrem i zadałem sobie następujące pytanie: „Skoro grało mi się wybornie, prostota i przystępność biły od tego dzieła na kilometr, a klasyczna formuła Castlevanii przypomniała mi nieśmiało, że liczy się artystyczna dusza, pomysł i magia dawnych lat… To dlaczego tylko ocena „Warto Zagrać”, dlaczego 4 gwiazdki, dlaczego to cholerne lustro jest krzywo zawieszone na ścianie?!”. Jednym z powodów jest backtracking, czyli w skrócie: przemierzanie tych samych lokacji po raz enty.  Wiem, że to metroidvania, ale sami zobaczycie o co mi chodzi, kiedy na liczniku będziecie mieli ponad 10 godzin, a ten cholerny pomnik mijaliście setki razy. Zdarzały się zarówno mniejsze błędy, jak i te kolosalne w skutkach, jak zastyganie protagonisty w miejscu podczas walki z bossem. Przeszkadza również nieczytelna mapa, która opiera się na kolorowych blokach z punktem lokalizacji pokutnika. Nawet kolorowe markery do zaznaczenia co ważniejszych punktów na mapie przypominają pikselowe rzygi i z pewnością nie pomagają w orientacji. Ostatnim z powodów jest to, że lepsze lore znalazłem w Hollow Knight. Być może gdyby opowieść była przystępniejsza, to dałbym lepszą ocenę. Chociaż w sumie nie… To tylko dobra gra, trochę jej brakuje do wybitnej.

Polecam z całego serca, przy Blasphemous czas mi upłynął jak z bicza strzelił – Simon Belmont.

  Blasphemous-ocena

PS Gra zawiera 2 darmowe rozszerzenia o nazwie Wounds of Eventide oraz Stir of Dawn. Po napisach końcowych uzyskujemy dostęp do Sacred Sorrows (pojedynki z bossami za jednym podejściem) oraz klasycznego New Game+.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *