Layers of Fear (2023)

Kinomaniacy kolekcjonujący filmy na płytach, czy to DVD, czy Blu-ray, doskonale znają praktykę wydawniczą polegającą na sprzedaży tego samego, tylko zapakowanego w ładne pudełko, świecące się na półce sklepowej z odległości „jednego kroku do ekscytacji”. Alien Quadrilogy to w końcu nic innego, jak kolekcja filmów sprzed lat w nowych szatach, z dodatkowymi materiałami jak niewykorzystane sceny czy reportaże. W branży gier od lat jest to znajoma praktyka, kiedy to otrzymywaliśmy takie kompilacje, jak The World of Tom Clancy’s Splinter Cell z trzema grami w pakiecie, grubym poradnikiem Gry-OnLine i  dyskiem z dodatkową zawartością. Nie wspominając o dwóch misjach bonusowych do pierwszej odsłony. Layers of Fear to podobna kompilacja, tylko że nie idąca na łatwiznę.


Dla tych co grali w obie części – 2 gwiazdki

Powiedzmy sobie szczerze. Z biznesowego punktu widzenia, prezesi wielkich korporacji zazwyczaj wsiadają do drezyny kolejowej, aby w bezpieczny sposób dojechać do celu. Droga przez niezbyt skomplikowane tory kolejowe i tani osprzęt, powoduje że wystarczy przeznaczyć więcej pieniędzy na marketing, a produkt sprzeda się niczym świeże bułeczki. Bloober Team mógł przecież wrzucić niezmienioną kompilację pierwszej i drugiej części Layers of Fear, zapakować w pudełko z przepięknym coverem i sru, wrzucić do sprzedaży. Tak jednak nie zrobił, za co należy się dodatkowa gwiazdka do oceny końcowej. A tak zupełnie na serio. Omawiana składanka, która wcześniej promowana była pod nazwą Layers of Fears (obecna nazwa została pewnie z powodu wyrobionego znaku towarowego, chociaż SEO Google głupieje) to tak zwany reimagine poprzednich gier tego studia. Kolaboracja Bloober Teamu z Anshar Studios dała nam remake’i stworzone za pomocą Unreal Engine 5. Są to: Layers of Fear (2016 r.), Layers of Fear: Inheritance (DLC z 2016 r.) oraz Layers of Fear 2 (2019 r.). W pakiecie dostaniemy również niedostępny wcześniej dodatek The Final Note oraz Epizod Pisarki spinający niemal wszystkie historie w jedną całość. I w sumie na tym mógłbym skończyć ten tekst, gdyby to był wpis do Wikipedii, a nie recenzja. 

Layers of Fear [1]

Gra rozpoczyna się od krótkiego epizodu pisarki, która odwiedzając starą latarnie morską, zaczyna odkrywać kolejne karty z wstrząsającymi wydarzeniami pewnej rodziny. Wstukując kolejne literki na maszynie do pisania, tworzy opowieść w której uczestniczymy. Z początku jest to historia malarza (Layers of Fear), która później ewoluuje w historię o aktorze (Layers of Fear 2). Będąc w skórze pisarki, możemy również przewertować książki, niejako otwierając rozdziały dodatku Inheritance, gdzie wcielamy się w córkę malarza, oraz The Final Note, nowe rozszerzenie z historią żony malarza, muzyczką. W menu głównym można wybrać dowolną historię podzieloną na rozdziały. Problem w tym, że – tak jak w moim przypadku – osoba, która zaliczyła wcześniej np. pierwszą odsłonę, nie będzie mogła ominąć tego etapu i płynnie przejść do reszty opowieści. Co za tym idzie? Albo zagryziemy zęby i ponownie przejdziemy dany tytuł wciskając Nowa Historia, albo obejrzymy na YouTube fragmenty z pisarką, kontynuując nieogrywane opowieści już podczas gry właściwej i wybierając odpowiednie rozdziały.

Wybór rozwiązania jest tym trudniejszy, że twórcy postanowili wprowadzić pewne nowości do skostniałej już mechaniki symulatora chodzenia, otwierania drzwi i czytania walających się wszędzie karteczek. Dostajemy bowiem parę sekcji, przy których należy brać nogi za pas, uciekając przed pojawiającymi się maszkarami. Zyskuje na tym przede wszystkim opowieść malarza, kiedy to w świeżo zaprojektowanym układzie korytarzy, powolnym krokiem  próbuje nas dopaść starucha z lochów (nazwa robocza). Zespół z Bloobera, podążając za myślą przewodnią w stylu „nie może być zbyt strasznie”, przekazuje do naszej dyspozycji specjalną lampę, która po naświetleniu Krystyny z gazowni sprawia, że ta dematerializuje się na kilkanaście sekund, dając nam chwilę wytchnienia. O ile pierwsze spotkanie jest emocjonujące, o tyle dalsze wizyty nie przyprawiły mnie o gęsią skórkę. A wystarczyłoby napisać scenariusz, w którym bohater rozbija urządzenie, dzięki czemu kolejne wizyty staruchy miałyby zupełnie inny wydźwięk emocjonalny. Wspomniana opowieść pisarki to parę krótkich epizodów wplątanych między pierwszym a drugim Layers of Fear i służy jedynie stopniowemu budowaniu atmosfery miejsca, gdzie o to nietrudno, skoro mówimy o opuszczonej latarni morskiej.

Saturn pożerający własne dzieciGeneralnie tylko trzy fakty przemawiają za tym, aby kupić ponownie ten idealnie odgrzany kotlecik w cenie bliskiej stu złotych. Jest to zupełnie nowa grafika, większe i mniejsze zmiany oraz niedostępny wcześniej dodatek o nazwie The Final Note. Poza wcześniej wspomnianymi zmianami dotyczącymi ucieczek pewne fragmenty gry zostały przemodelowane w taki sposób, że tylko przypominają swój pierwotny wygląd. Dobrym przykładem jest moment, w którym malarz trafia do zapętlonego korytarza z dzwoniącym telefonem. W oryginale kręciliśmy się w kółko, aż w końcu trafiliśmy na drzwi z tanim jump scarem. Teraz jednak twórcy stonowali wszystko, opierając się na budowaniu napięcia. Zastosowanie nowego silnika sprawiło, że taka „jedynka” wygląda znacznie lepiej. Podczas, gdy wcześniej szyby domostwa były rozmyte deszczem, tak teraz widać szalejące na wietrze korony drzew. Dodano masę przedmiotów i użyto różnych tekstur, od lampki ocieplającej pokój i dywaniku pod stolik, po tapety ścienne i brudne panele podłogowe. Barwę mijanych pomieszczeń zmieniono z ciepłej na bliższą zimnej. Na przykład dziecięcy pokój już nie emanuje różem, a jest bardziej ponury z dominującymi odcieniami szarości.

Ogólnie wszystkie gry zyskały na plastycznym oświetleniu i lepiej dobranych barwach, nadających głębi i naturalności otoczeniu. Trzecim i ostatnim powodem jest epizod muzyczki, który jest zdecydowanie najstraszniejszym fragmentem całej opowieści w Layers of Fear. Serio, ten godzinny dodatek opisujący koszmarne dni z życia bohaterki, to najlepsze, co mogło się przytrafić w CAŁEJ GRZE! Zakute łańcuchami domostwo już samo w sobie jest przerażające, przypominając przy tym beznadziejną sytuację Henry’ego w Silent Hill 4, tylko na znacznie większą skalę. Owinięte łańcuchami z każdej strony ściany oraz przedmioty wydające znajome dźwięki, wywołują ciarki na samą myśl, gdybyśmy mieli znaleźć się w takim miejscu w prawdziwym życiu. Nie wspominając o bibliotece, gdzie czuć na karku oddech zbliżającego się zła, a gdzieś w oddali między regałami przechadza się sylwetka staruchy. Staruchy, która pojawiła się wcześniej w „jedynce”, tak jakby twórcy nie mieli pomysłu na coś lepszego. Wystarczyło tylko wykorzystać obraz Francisco de Goi „Saturn pożerający własne dzieci” (screen powyżej). Gdyby stwór wylazł z obrazu i zaczął mnie gonić, narobiłbym z pewnością w majty ze strachu. Pewnych graczy rozbawi fakt, że mamy XXI wiek, a postacie nadal nie poruszają ustami podczas rozmowy. Pracownicy Bloober Team/Anshar Studios mieli pewnie niezły ubaw podczas tworzenia gry, ale serio, nie chcę widzieć takich kwiatków w nadchodzącym Silent Hill 2.  

Layers of Fear [2]


 Dla żółtodziobów nieznających Layers of Fear – naciągane 4 gwiazdki

Nie jestem pewien, czy dalsza część tekstu jest potrzebna, ale dla dobra ilości znaków w recenzji i osób nieznających serii Layers of Fear, będzie ona na pewno przydatna. Gry te są niczym innym, jak symulatorem chodzenia i wizytówką Bloober Teamu, który wypromował swoje produkty na świecie jako narracyjne przeżycia z dreszczykiem. Od przepychania się z potworami, kompletowania przedmiotów w wiecznie zapchanej kieszeni czy głowieniu się nad zagadką z pianinem i ptakami, ważniejsza jest tutaj narracja. Ta występuje zarówno w formie piśmiennej, jak i zawartej w otoczeniu. Otoczeniu, które nieustannie zmienia się na naszych oczach i płata figle, przybierając formę tak nieregularno-abstrakcyjną, że często zastanawiamy się, czy z naszym wzrokiem jest coś nie tak. Drzwi materializują się na innej ścianie, wnętrza pokoi zmieniają się nie do poznania, korytarz zdaje się nie mieć końca, a wypełniona po brzegi wanna skrywa podwodny świat. Podróżując między, wydawałoby się z początku, normalnymi pokojami, odbywamy szaloną podróż w głąb świadomości bohaterów o różnych problemach osobistych, nierzadko przeżywających tragedie rodzinne. Dlatego „Warstwy strachu” to nic innego, jak audiowizualna uczta, którą nie tyle się ogrywa, co przeżywa. W końcu typowych dla gier mechanik nie uświadczymy za dużo, skoro jedynymi są otwieranie drzwi i szuflad oraz proste interakcje z przedmiotami. Czasami trafi się zagadka o trudności na poziomie „Kura znosiła jedno jajko dziennie. Z ilu jajek składałaby się jajecznica z tygodnia?”. Czasami trzeba będzie gdzieś pójść, coś uruchomić lub zebrać. 

Swego czasu tego typu rozgrywka była niszą, ponieważ gry narracyjne dopiero raczkowały w okresie pojawienia się pierwszego Layers of Fear. Dlatego warto pochylić się nad malarskim magnum opus, czyli w mojej opinii najlepszej odsłony psychologicznego horroru. W tej opowieści dowiadujemy się o losach pewnego malarza żyjącego w XIX wieku, borykającego się z problemami psychicznymi i odkrywającego karty historii jego rodziny. Wraz z kolejnym pociągnięciem pędzla po płótnie, podróż artysty przez abstrakcyjne domostwo staje się koszmarem. Rozgrywka, jak zresztą w każdej produkcji krakowskiego studia, jest liniowa, ale dzięki wielowarstwowej historii można ją interpretować na różne sposoby. Zupełnie jak niechlujne bazgroły, kreski i plamy wśród dzieł malarskich. Dodatkami do jedynki są Layers of Fear: Inheritance oraz The Final Note. O ile pierwszy z nich, opowiadający o losach córki, jest w moim odczuciu zwyczajnie średni, tak chwalona wcześniej historia muzyczki porwała mnie swoim klimatem i jest świetnym uzupełnieniem podstawki. 

Layers of Fear 2 to kontynuacja tej formuły i historia widziana z innej perspektywy. Tym razem opowieść kręci się wokół znanego aktora, który otrzymał rolę w filmie kręconym na pokładzie liniowca transatlantyckiego. Dochodzi tutaj nowa mechanika używania światła latarki w celu ożywiania nieruchomych manekinów, co w połączeniu z muzyką szpiegowską z lat 60. oraz czarno-białym obrazem ze startej taśmy filmowej tworzy niepowtarzalne widowisko. Jeden (manekin – dop.) otworzy nam dostojnie drzwi, zapraszając do wejścia gestem wyciągniętej ręki, drugi podniesie skrzynię, pod którą należy przejść, a trzeci zastrzeli czwartego, odgrywając scenę zabójstwa. Fajne są również „zagadki” opierające się na manewrowaniu slajdami w projektorze oraz sytuacje puszczające oczko do klasyki filmowej, kiedy to widzimy czerwone drzwi i korytarz z dwoma dziewczynkami (Lśnienie), czy kamienną studnię i bezkształtnego potwora wychodzącego z telewizora (The Ring). Choć warstwa artystyczna jest na bardzo wysokim poziomie, to nadal uważam, że setki wypadających jabłek i wylewająca się krew z obrazów w poprzedniczce robiły lepsze wrażenie. A, no i ostatnia godzina zdecydowanie podnosi ocenę o jedno oczko, chociaż ulotnienie strachu względem jedynki, zeruje ten stan (chyba, że masz automatonofobię). Dlatego gdybym miał ocenić poszczególne części Layers of Fear w skali 1-10, to „jedynka” dostałaby 7, a „dwójka” – 6.

Layers of Fear [3]


Podsumowanie dla wszystkich, czyli 3 gwiazdki. Więcej nie da się wyciągnąć.

Ekran tytułowy Layers of Fear ostrzega przed epilepsją fotogenną, aby w kolejnym powiadomieniu poinformować o wykorzystaniu binauralnych efektów dźwiękowych, zalecając ogrywanie w słuchawkach. Nic dziwnego, bowiem dla audiofilów będzie to uczta dla uszu. Z innego ważnego ogłoszenia parafialnego dla Czytelników, muszę jasno sprecyzować poniższą ocenę, gdyż jest wypadkową kilku czynników. Uniwersum Layers of Fear to specyficzny twór, który można kochać albo nienawidzić. Moje podejście do przyjętego przez twórców formatu zawsze było gdzieś pomiędzy. Z jednej strony fajnie że powstają takie gry, z drugiej – poruszanie się po domostwie nie każdemu może się spodobać, zupełnie jak gatunek cRPG czy symulatory myjki ciśnieniowej. Dobre do oglądania, słabe do grania. Również reklamowanie tego jako „polskie P.T.”, czy „czysty” horror jest sporą nadinterpretacją, zważywszy na fakt, że przez 95% czasu wiesz doskonale, że nic nie jest w stanie zrobić Ci krzywdy. Koniec końców nie uważam, że recenzowana kolekcja jest niepotrzebna dla rynku. To dobre podsumowanie pewnego etapu Blooberów, w którym królowały gry nastawione na eksplorację i narrację, oferujące dość skromną rozgrywkę dla przeciętnego gracza. Miejmy tylko nadzieję, że wraz z podniesieniem poprzeczki kolejnego etapu (patrz: Silent Hill 2 Remake) będzie tylko lepiej. 

Jeżeli nigdy nie grałeś/aś w Layers of Fear, dodaj jedną gwiazdkę do oceny, czyli „Warto Zagrać”.

 

Layers of Fear – ocena

 

GRA DO RECENZJI DOSTARCZONA PRZEZ BLOOBER TEAM S.A.

DZIĘKUJEMY ZA WSPARCIE!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *