Trails in the Sky 1st Chapter

Seria gier jRPG The Legend of Heroes od japońskiego studia Nihon Falcom towarzyszy nam od końca lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, aczkolwiek kolejne jej części dosyć późno zaczęły opuszczać swoją ojczyznę. Taką odsłoną było, chociażby oryginalne Trails in the Sky, które na Zachodzie debiutowało bardzo długo po swojej premierze w KKW. Jednak fani dopiero zaczynający przygodę z wyżej wymienionym cyklem wiele stratni nie będą, gdyż pierwsze TITS jak się tę trylogię prześmiewczo nazywa, otrzymało właśnie niemal idealny remake. Zobaczmy czy zasługuje na to miano, przyglądając się edycji przeznaczonej na PlayStation 5.


Pełna nazwa remake to oczywiście Trails in the Sky 1st Chapter i miał on właśnie swoją premierę na całym świecie równocześnie z japońską. Co ciekawe nie jest to pierwsze odświeżenie tego tytułu. Pierwotnie ten turowy jRPG 2D debiutował w Japonii w 2004 roku na pecetach, by 2012 roku pojawić się na zachodzie na konsolce PSP. Następnie, jakiś czas później, zawitał na platformę Steam, dzięki wydawcy XSEED. W międzyczasie jednak na PS Vita zawitał remaster pierwszych TITS-ów (Evolution) z nieco poprawioną grafiką, lekko przebudowanym stylem walki oraz dodatkowymi zadaniami. Tej wersji u nas niestety nie wydano, ale teraz to już historia.


Ślady odciśnięte na niebie


Trails in the Sky 1st Chapter, nie jest wprawdzie pierwszą grą w cyklu The Legend of Heroes, ale jest początkiem niesamowicie długiej i wielowątkowej sagi obejmującej dobrze nam znany kontynent Zemuria. Za jej ostatnie odsłony wydawane na zachodzie odpowiadało studio NIS, wzbudzające nieraz liczne kontrowersje. Tym razem jednak dystrybutorem zostało studio GungHo, dzięki któremu dostaliśmy ten remake, który jak w przypadku innych tytułów nie ogranicza się tylko do spraw kosmetycznych, tylko oferuje niemal nową grę od podstaw.

Fabularnie praktycznie nic się nie zmieniło, ale streszczę ją dla tych, co dopiero zaczynają przygodę z serią. Akcja rozgrywa się na kontynencie Zemuria w królestwie Liberl, które dopiero co zaleczyło rany po wojnie z Imperium Erebonii dekadę temu. Historia obraca się wokół Estelle i Joshuy Brightów – córki i adoptowanego syna legendarnego bohatera Cassiusa Brighta, którzy właśnie zaliczają swój egzamin na Bracerów. Kim są Bracerzy? To w uproszczeniu coś w rodzaju zmilitaryzowanej służby cywilnej o międzynarodowym zasięgu. Jako nowi w tej organizacji rodzeństwo musi zbudować swoją reputację, więc wyrusza z buta w podróż po głównych miastach królestwa. Początkowo rozwiązują stosunkowo drobne problemy miejscowych społeczności, a sama atmosfera jest dość lekka, ale im dalej w las tym sytuacja gęstnieje, a nasza dwójka wpada na trop spisku grożącego zamachem stanu w Królestwie. Oczywiście w całą sprawę miesza się pewne tajne stowarzyszenie chcące dobrać się do starożytnej, potężnej broni. Poza tym podążamy śladami ojca, o którym nagle słuch zaginął.


Przejdź to ze mną na piechotę


Fabuła jednak podobnie jak w czasach oryginalnego wydania, jak i teraz, a zwłaszcza jej prowadzenie trąci starą szkołą, co ma dzisiaj swój urok. Rozwija się powoli w tak zwanym stylu węzłowym, składając się z kilku na wpół autonomicznych scenariuszy, które dopiero zebrane do kupy tworzą zrozumiałą całość. Trochę jakby oglądać serial anime, gdzie niby każdy odcinek porusza oddzielny problem, ale zarazem prowadzi do głównego finału, gdzie wszystko staje się jasne. Zresztą podobnie było we wcześniej Garghav Trylogy również wchodzącej w skład serii, ale obecnie już zapomnianej. Wprawdzie najciekawsze wydarzenia czekają nas dopiero w części drugiej, ale 1st Chapter jako olbrzymi prolog kończący się nagle wyciskającym łzy momentem również sprawdza się znakomicie.

Poza energiczną i lekko naiwną Estelle i stoickim Joshuą, w obsadzie jest cała plejada wspaniałych drugoplanowych postaci, od upartego Agate po irytującego Oliviera. Każda postać ma własne motywacje, by pomagać (lub przeszkadzać) Brightom, ale wszystkie mistrzowsko wplecione w główny wątek fabularny. Członkowie drużyny pojawiają się i znikają zgodnie z fabułą, dając innym postaciom równe szanse na zabłyśnięcie. Spotkamy tu dużą liczbę postaci drugoplanowych, którzy odegrają olbrzymie role w późniejszych częściach sagi. Duży nacisk położono na nadanie każdemu regionowi Liberl własnej atmosfery i historii. Zachowano jednak jednolite poczucie kultury i wspólnoty wszystkich obywateli państwa pomimo odrębności ekonomicznych i społecznych.

Rolent, rodzinne miasto Brightów, to w sumie typowe za przeroszeniem zadupie na skraju cywilizacji, przypominające nieco mieściny z RPG-ów fantasy, ale kolejne miasta charakteryzują się coraz wyższym poziomem nowoczesności i rozwoju technologicznego, stopniowo uwypuklając celowo rozkrok świata gry pomiędzy tradycyjnym światem a erą przemysłową. Dzięki temu dostajemy nietuzinkowy tytuł mieszający elementy średniowiecznej fantastyki i industrial-punka, trochę jak w Final Fantasy VI. To wszystko sprawia, że błyskawicznie dajemy się ponieść opowieści i chociaż rudowłosa Estelle początkowo przypominała mi żeńską formę Adola Christina z innej znanej serii od Falcomu – YS to szybko się emancypuje na odmienną bohaterkę zaprojektowaną od podstaw. Zaskoczyło mnie jej hobby zbierania butów sportowych. Kiedyś myślałem, że to taki żart twórców, ale okazuje się, iż naprawdę istnieją tacy ludzie. Cóż, nie mnie to oceniać.


Gdzie diabeł nie może tam Estelle pośle


Jak już wspomniałem, gra polega na odwiedzaniu kolejnych prowincji i rozwiązywaniu problemów trapiących ich mieszkańców. Jednak pomiędzy misjami głównymi gra dokłada wszelkich starań, by zapewnić nam mnóstwo atrakcji – zadania poboczne i aktywności pojawiają się na mapie co jakiś czas za pomocą zielonych i niebieskich znaczników w miarę naszych postępów. Te wprowadziło właśnie w remake, bo oryginalnym wydaniu często należało szukać ich po omacku albo wpadało się na nie przypadkiem. Zresztą nawet teraz niektóre są ukryte, więc warto regularnie rozmawiać z postaciami niezależnymi. Na szczęście na minimapce pojawiło się takie udogodnienie za pomocą kropek, że widzimy, z kim już gadaliśmy, a z kim nie, co ułatwia całą sprawę.

Kontrowersyjna jest sprawa dialogów. Można zauważyć, iż rozmowy z NPC-ami są okrojone do absolutnego minimum, co wielu osobom pamiętającym bogatszą narrację zaimplementowaną kiedyś przez XSEED nie jest na rękę. Mnie jednak często drażniły takie przydługie rozmowy o przysłowiowej „dupie Maryny”, bo nic nie wnosiły do świata gry ani opowiadanej historii. Zresztą znawcy tematu twierdzą, że obecne odzwierciedla zawartość japońskiego oryginału, a te poprzednio przygotowane dla zachodu zostało sztucznie rozbudowane. Z drugiej strony każdy ma prawo do własnej opinii i przed zakupem tytułu powinien mieć świadomość owych wspomnianych kontrowersji.

Zwiedzając kraj na własnych nogach, będziemy toczyć rzecz pojedynki z napotkaną florą i fauną. Jakoś już tak jest, że kontynent Zemuria jest jak Australia, gdzie niemal wszystko, co żyje, chce cię zjeść, rozdeptać, opluć kwasem, a przynajmniej ugryźć. Odwiedzane lokacje wydają się mniejsze i mniej rozbudowane, aczkolwiek może być to efekt przejścia w 3D. Ponadto dodano opcję szybkiej podróży, co znakomicie ułatwia życie. Za to przeciwników jest więcej i bardziej upakowanych w stada, ale nie szwendają się oni swobodnie po terenie więc niechcianych starć łatwo uniknąć. Samą walkę zapożyczono z innej podserii Trails, a mianowicie Trails Through Daybreak, a na upartego z wyśmienitego Metapfor ReFantazio od Atlus. Zawsze się zastanawiałem, kto od kogo ściągał pomysły, ale to już temat na inną bajkę.


Najpierw ogłuszyć, później dobić


W każdym razie w porównaniu do oryginału sprzed lat zamiast prostej turówki dostaliśmy dwa tryby: akcji (jak w serii Ys) i taktyczny. Tryb akcji jest bardzo płynny i efektowny, można atakować, unikać ciosów i próbować ogłuszać wrogów. W dowolnym momencie jednak da radę przejść do walki taktycznej, a jeśli przeciwnik wcześniej został ogłuszony, obrywa mu się dodatkowym atakiem, a my otrzymujemy inicjatywę. Po polu bitwy poruszamy się swobodnie a oprócz zwykłych ataków bronią, które zadają stosunkowo niewielkie rany, korzystamy z umiejętności zwanych Crafts i Arts. Crafty to potężnie ataki, które wykorzystują pulę punktów CP, regenerujące się w miarę zadawania i otrzymywania obrażeń. Co ciekawe niektóre mogą dodatkowo narzucać negatywne statusy i przerywać akcje przeciwników. Arts to coś w rodzaju pseudomagii, więc działają jak zaklęcia, kosztujące punkty many potrzebujące jednak czasu na ich rzucenie. Potrafią zadać duże obrażenia, szczególnie gdy wykorzystują żywioł, na który przeciwnik jest słaby.

Dostępne są rzecz jasna destrukcyjne, ikoniczne już finiszery zwane S-Break oraz ataki drużynowe znany nam już jako Link System. Te tym razem zostały potraktowane po macoszemu, a przy tym nie za bardzo wiadomo, w jakich warunkach się aktywują, ale wygląda na to, że losowo. Ten element niestety wymaga poprawy. Z drugiej strony trzeba przyznać, że walki są tak samo trudne, jak dawniej – bez odpowiedniego poziomu doświadczenia oraz przygotowania nawet zwykły oponent potrafi jednym ciosem zabrać pół życia, o potężnych bossach nie wspominając. Na szczęście grind przynosi tutaj szybkie rezultaty, więc dopakowywanie postaci nie jest specjalnie uciążliwe. Ogólnie bitwy sprawiają sporo radości, nawet jeśli są wymagające. Sam rozwój bohaterów i umiejętności natomiast powrócił do korzeni. Chociaż nadal przypomina systemy ARCUS i Xipha, ale dostaliśmy ich surowszą i podstawową wersję. Po prostu nadal wciskamy specjalnie klejnoty (Quartz) do urządzenia przypominającego zegarek kieszonkowy, by mieć dostęp do różnorodnych zaklęć i efektów. Mimo wszystko wciąż pozwala to na spore możliwości personalizowania postaci, więc wystarczy.


Z uroczego 2D w fenomenalne 3D


Jednym z najbardziej oczekiwanych aspektów każdego remake jest odświeżona oprawa graficzna. Podczas gdy remastery zazwyczaj nakładają filtr na stary obraz lub skalują go do Full HD, lub 4K, remaki mają ambicję przebudowywania grafiki od podstaw. Na szczęście Trails in the Sky 1st Chapter robi to z dbałością o szczegóły, prezentując nie tylko oszałamiającą grę, ale także najpiękniejszą, jaką Falcom kiedykolwiek stworzył, pełną charakteru, i doskonale oddaje charakter poszczególnych regionów Liberl. Postacie prezentują się niesamowicie w pełnej krasie 3D, a przerywniki filmowe są lepsze niż kiedykolwiek, zwłaszcza te akcji – choć tych jest niewiele.

Największą atrakcją jest walka, gdzie każdy efekt specjalny w to widowisko, wzmacniające indywidualność każdej postaci. Na PS5 gra działa niesamowicie płynnie bez przycięć, oferując nawet 120 klatek, jeśli tylko mamy odpowiedni telewizor. Jak to możliwe, że stosunkowo niszowe studio robi lepszą robotę pod względem płynności animacji niż tuzy gatunku? Trudno powiedzieć, ale Falcom pokazało, że się da. Kolejnym atutem jest ścieżka dźwiękowa i oprawa audio. Wykorzystano stare utwory, ale dostępne są też w nowej aranżacji, dzięki czemu nadal słucha się ich fenomenalnie. Jest też nawet angielski dubbing. Słuchać Estelle w tym języku to poezja, szkoda tylko, iż takich momentów nie ma tyle, ile by się chciało, chociaż synchronizacja z ruchem warg wypada kiepsko.


Podsumowując – Trails in the Sky 1st bez koloryzowania można nazwać jednym z najlepszych remake jRPG ostatnich lat. Chociaż do ideału, z powodu drobnych wpadek, troszeczkę zabrakło, w niczym nie umniejsza to geniuszu twórców pracujących nad grą. Teraz z niecierpliwością czekam na kontynuację opowieści. Miejmy nadzieje, że nastąpi to już niedługo.

 

 

GRA DO RECENZJI DOSTARCZONA PRZEZ ACTTIL

DZIĘKUJEMY ZA WSPARCIE!